środa, 12 czerwca 2013

The Philosophy of Science Fiction Film, ed. by Steven M. Sanders, (The Philosophy of Popular Culture series), The University Press of Kentucky, Lexington 2008.


W 2008 roku w bardzo ciekawej serii wydawniczej poświęconej analizie problematyki filozoficznej zawartej w kulturze popularnej ukazała się praca omawiająca filozofię filmu science fiction. Jest to warta przeczytania, choć nierówna książka - niektóre eseje prezentują bardzo wysoki poziom, podczas gdy inne rozczarowują i irytują. Co ciekawe, najsilniej zaznaczoną perspektywą filozoficzną jest egzystencjalizm, a najczęściej wymienianym z filozofów - Martin Heidegger. 

Opracowanie podzielono na trzy części, poświęcone typowym wątkom pojawiającym się w sf: 
1. Zagadka tożsamości i działania.
2. Pozaziemskie wizyty, podróże w czasie i sztuczna inteligencja.
3. Nowy wspaniały świat: futuryzm science fiction.

Ogółem mamy tu 12 esejów (po 4 w każdej z części) poświęconych następującym filmom: "Blade Runner" (nie znoszę polskiego tytułu!), "Mroczne miasto", ""Pamięć absolutna", "Inwazja porywaczy ciał", "Frankenstein", "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia", "Terminator", "12 małp", "Odyseja kosmiczna 2001", "Metropolis", "1984", "Alphaville" oraz "Matrix".

We wstępie redaktor tomu Steven Sanders zwraca uwagę na trzy rodzaje namysłu filozoficznego, które pojawiły się w niniejszej publikacji. Pierwszy naświetla kontekst intelektualny i historyczny, w jakim omawiane filmy powstawały i były poddawane recepcji. Drugi to drobiazgowe analizy konkretnego filmu - jego struktury, czy danego motywu. Trzeci to rodzaj dyskusji na temat konkretnego problemu filozoficznego inspirowanej (często niestety bardzo luźno, jak w wypadku bardzo rozczarowującego eseju o "Terminatorze") danym filmem lub filmami. 

Sanders zwraca uwagę, iż wiele z najlepszych dzieł filmowej science fiction traktowanych jest jako alegorie lub wypowiedzi symboliczne (zob. niżej analizę "Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia"). Często przy tym - warto dodać - alegorie te są nadużyciem, czy nadinterpretacją, budząc uzasadniony sprzeciw lub zdumienie twórców. Tolkien na przykład nie znosił alegoryzacji jako praktyki interpretacyjnej nie tylko wpychającej dzieło w wąskie ramy znaczeń, ale odzierające go z magii i głębi.

Nie sposób nie zgodzić się z Sandersem, iż "niestety dobra krytyka filmów science fiction jest katastrofalnie rzadkim dobrem". Zła krytyka jest zazwyczaj pochodną niekompetencji, ignorancji oraz uprzedzeń. Pod pojęciem "dobrej krytyki" Sanders rozumie krytykę "jasną, spójną, opartą na metodycznych studiach, inteligentnie przedstawioną oraz wolną od myślenia dogmatycznego". Taka krytyka w rzeczy samej jest kluczowa z punktu widzenia integralności gatunku. 

Przyjrzyjmy się poszczególnym esejom:

Deborah Knight i George McKnight, "What means to be human? Blade Runner and Dark City".
Autorzy słusznie zauważają, iż "science fiction jest gatunkiem, który odwołuje się, prawdopodobnie silniej niż jakikolwiek inny gatunek, do szerokiego spektrum głównych filozoficznych motywów i tematów". Są to przy tym kwestie fundamentalne, typu: co to znaczy być człowiekiem? Co konstytuuje indywidualną tożsamość? Jaką rolę w ludzkiej egzystencji odgrywają rozum, pożądanie, pamięć? 

W "Blade Runner" natura została ostatecznie wytrzebiona. Nie ma drzew, roślin, kwiatów ani zwierząt, jedynie imitacje. Dark City to również miasto wiecznej nocy. Oba filmy traktowane są tu jako przedstawiciele cyberpunka, co mnie akurat wydaje się raczej kontrowersyjne. "Cyberpunk związany jest mrocznymi wizjami bliskiej przyszłości Ziemi, gdy ludzie znajdują się pod wpływem technologii elektronicznych, informatycznych, genetycznych i innych, co praktycznie uniemożliwia rozróżnianie między tym co autentyczne i tym co stanowi sztuczne naśladownictwo".
Mamy tu więc nacisk na problem (w istocie głęboki problem filozoficzny) opozycji "sztuczne-naturalne". Jakie są desygnaty tych pojęć i gdzie leży linia demarkacyjna między nimi? W "Blade Runner" sztuczne są formy życia. W "Dark City" - całe miasto stanowi rodzaj laboratorium stworzonego przez Obcych.

Slogan Tyrella opisujący replikantów: "More human than human" odzwierciedla odwieczne marzenie stworzenia istoty rozumnej podległej człowiekowi (legenda o golemie, Frankenstein itd.). Replikanci traktowani są jak przedmioty, nie osoby. Pojęcie osoby jednak jest zmienia swój zakres w zależności od kontekstu (czarny w epoce niewolnictwa, Żyd w nazistowskich Niemczech, zarodek ludzki w doktrynie katolickiej, dziecko w starożytnym Rzymie itd). Pojawia się tu zatem kluczowe pytanie filozoficzne: jakie są kryteria podmiotowości i osobowości? Jak odróżnić osobowość symulowaną od autentycznej? Czy w ogóle podobne rozróżnienie ma sens? Pod jakimi warunkami stworzona sztucznie (zaprojektowana przez człowieka) istota taka jak replikant typu Nexus 6 może być traktowana jak osoba? Deckard przechodzi tu ewolucję - początkowo replikanci są dla niego jedynie przedmiotami, potem ich status ontologiczny ulega w jego oczach zmianie. 

Inne kluczowe pytanie filozoficzne: Jak istotna w budowaniu ludzkiej tożsamości jest pamięć? 

Strategia Korporacji Tyrella i Obcych z "Mrocznego miasta" bazuje na przekonaniu, iż manipulacja pamięcią ("złożoną i spójną narracją pamięciową") oznacza możliwość kreowania dowolnej tożsamości, nawet gdy jest to tożsamość całkowicie sztuczna. Sfabrykowane wspomnienia nie są jednak doskonałe - to co uległo "nadpisaniu" nie jest całkowicie skasowane (jak informacje zawarte na twardym dysku), ponadto od kognitywnego aspektu pamięci istotniejszy (to znaczy jako element konstytuujący człowieczeństwo, czy - szerzej - tożsamość osobniczą) okazuje się emocjonalny. Zgodnie z fundamentalnymi przekonaniami Dicka replikant (Roy) może okazać się rzeczywiście "bardziej ludzki od człowieka" okazując empatię, demonstrując zdolność do wybaczania i szacunek dla życia.

Deckard próbuje odkryć swoją tożsamość - pojawia się pytanie (zaledwie zasugerowane implicite) czy jest on człowiekiem, czy replikantem. Jedno z jego zdjęć rodzinnych okazuje się identyczne ze zdjęciem posiadanym przez jednego z replikantów - Leona, co nasuwa oczywiste podejrzenie. Zdjęcia są elementem i narzędziem fabrykowanej przeszłości. Drugi wątek to oczywiście słynny jednorożec origami pozostawiony przez Gaffa w zestawieniu ze snem o jednorożcu śnionym wcześniej przez Deckarda.

Bohater "Mrocznego Miasta" Murdoch ma podobny problem - jego wspomnienia są sfabrykowanymi konstruktami. Praktykowane przez Obcych transplantacje osobowości stanowią praktyczną realizację myślowego eksperymentu Johna Locka, który zastanawiał się co by się stało, gdyby zamienić miejscami mózgi księcia i szewca (zob. rozdział 27 "Eseju o ludzkim rozumieniu"). Pojawia się pytanie o autentyczność tożsamości Murdocha. 
Zarówno w "Blade Runner" jak i w "Dark City" mamy zatem do czynienia ze złożonymi filozoficznymi pytaniami dotyczącymi natury relacji między ciałem a umysłem (a także natury umysłu, pojęciem "ducha" rozumianego jak własność/jakość emergentna, czyli będąca pochodną procesów biochemicznych, lecz nie tożsama z nimi, być może epifenomenalna). Pamięć, emocje, pragnienia jako elementy konstytuujące ludzką tożsamość to kolejna warstwa. Pamięć może być fałszywa, wadliwa, sfabrykowana - sugeruje się tu zatem, że przewodnikiem powinny być raczej emocje jako wyzwalacze działania oraz "kotwice" tożsamości. W obu (znakomitych) filmach zakłada się, że skoro nie można ufać wspomnieniom, tożsamość budowana być musi w oparciu o ciało oraz emocjonalne relacje z innymi. Osobiście nie jestem przekonany, że to ostatnie może stanowić satysfakcjonujące rozwiązanie dylematu tożsamości, jednak warto docenić subtelność przekazu i chęć zmagania się z problemem. Jak zauważają zatem autorzy eseju, mimo swego "programowania" zarówno Deckard jak Murdoch zdołali zbudować intymne relacje emocjonalne z (odpowiednio) Rachel i Emmą/Anną. W obu filmach sugeruje się zatem, iż pamięć jest daleko mniej istotna jako fundament tożsamości niż emocje i pragnienia motywujące do działania. Człowieczeństwo jest definiowane na sposób Dickowski - jako empatia, zaufanie, lojalność i miłość. 


2. Shai Biderman, "Recalling the Self. Personal Identity in Total Recall".

Esej poświęcony klasycznemu filmowi Verhoevena kładzie nacisk na pytanie co konstytuuje jaźń, tożsamość? Czym jest "ja"? 

Esej przekonuje nas, że aby odpowiedzieć na pytanie: "kim jestem" należy rozważyć dwie kwestie:

Kryteria osobowości (indywidualności): co czyni mnie osobą? Cechy osobowości, które odróżniają osoby od nie-osób. Co sprawia, że jestem tą samą osobą w ramach kontinuum czasowego? Jak wyjaśnić tę ciągłość? Czy jestem tą samą osobą co wtedy gdy miałem 7 lat i czy jest tak dlatego, że mam to samo ciało? Ten sam umysł? Jakieś połączenie obu? Coś innego?
Nasza egzystencja jako unikalnych, niepowtarzalnych jednostek w świecie. Nawet jeśli wiem co czyni mnie osobą pojawia się pytanie co czyni mnie mną w opozycji do innych osób? Co czyni mnie unikalną jednostką? Jakaś cecha lub ich połączenie? Oczywiście najpierw należy zdefiniować osobę.

Obie kwestie odnaleźć można w "Pamięci absolutnej". Douglas Quaid zmaga się przecież z obiema centralnymi kwestiami tożsamości indywidualnej wymienionymi wyżej.

Zbudować możemy 2 zasadnicze typy kryteriów osobowości: fizyczne i psychologiczne.
Fizyczne jest zawodne, czego ilustracją jest mutant Kuato dzielący ciało z Georgem - ciało jest jedno, ale tożsamości dwie.
Kryterium mózgu: ten sam mózg czyni osobę. Jednak mózg - w teorii i w praktyce rzeczywistości filmu - może być wypełniany różnymi  (w tym sfabrykowanymi) treściami.
Kryterium pamięci - założenie, że indywidualność definiowana jest przez pamięć minionych doświadczeń - John Lock nazywa to "świadomością wsteczną" (retrograde consciousness). Pamięć konstytuuje tożsamość. Jednak film zaprzecza również takiemu kryterium. Quaid ma wspomnienia, które są jednak całkowicie fałszywe (implanty w mózgu Hausera).  Stosując kryterium pamięci Quaid w ogóle nie istnieje. Jeśli Quaid ma "dziury w pamięci" czy to oznacza, że nigdy nie był w Rekall? Ale przecież był: przedstawił się jako Quaid, zachowywał się jak on, miał te same cechy. To czyni kryterium pamięci absurdalnym. Jednocześnie Quaid ma pewne cechy Hausera - np. związane z kompetencjami tajnego agenta. "Echa pamięciowe" - osobowości "nakładają się" na siebie. Quaida i Hausera łączy relacja, której kryterium pamięci nie może wyjaśnić.
Kryterium psychologicznej ciągłości - cechy psychiczne, poglądy, cele, dyspozycje emocjonalne itd., w tym wspomnienia. Jednak Hauser i Quaid mają radykalnie odmienne osobowości.

"Pamięć absolutna" przeprowadza zatem serię eksperymentów myślowych dotyczących kwestii osobowości i indywidualności. Pojawia się pytanie czy w ogóle jesteśmy w stanie stworzyć sensowne kryteria osobowości. Być może właściwy jest sceptycyzm Davida Hume'a, który po nieudanych próbach zdefiniowania osobowości przy użyciu kryteriów analityczno-logicznych konkluduje, że nie istnieje jaźń stabilna w czasie. Hume uważał, że szukając osobowości można znaleźć jedynie zestaw wrażeń, który nie zapewnia ciągłości wymaganej do istnienia osobowości. Jeśli Hume ma rację próba "ponownego odnalezienia siebie" przez Quaida nie może się powieść z dwóch powodów: po pierwsze nie ma żadnej minionej jaźni, z którą można uzyskać ciągłość (ponownie się połączyć) i po drugie, ponieważ tożsamość jest bytem fikcyjnym, w najlepszym wypadku konwencją językową.

Quaid jest w sytuacji Heideggerowskiego "wrzucenia w byt" - reakcją jest lęk, poczucie izolacji, zmieszanie i rozpacz. Quaid musi odpowiedzieć sobie na egzystencjalne pytanie: kim jest jako unikalna jednostka.

Egzystencjalizm Sartre'a odpowiada na poczucie wyobcowania, lęku i niepewności związane z uświadomieniem sobie własnego wrzucenia w byt. Odpowiedź egzystencjalistyczna koncentruje się na autentyczności, na kompletnej wolności jednostki do stworzenia sobie sensownego życia na podstawie własnych decyzji, stając się przez to niepowtarzalną indywidualnością. Autentyczna jednostka potrafi przyznać, że jest istotą wrzuconą w byt bez prawa wyboru i jednocześnie uświadomić sobie, że jest twórcą, który może projektować siebie w przyszłość, tworząc własną tożsamość. Jego przeszłość jest dokonana i nie może ulec zmianie (egzystencjalizm nazywa to faktycznością indywidualnego bytu), jednak człowiek może zająć stanowisko wobec własnej przeszłości, co pomaga mu ukształtować własną tożsamość jako projekt skierowany ku przyszłości. Dla Sartre'a pogląd filozoficzny mający źródło u Arystotelesa, że natura człowieka zawiera w sobie ostateczną esencję generującą cel i funkcję, a przez to znaczenie jednostkowego życia, jest zasadniczo błędny. (Idea spójnej, stabilnej, obiektywnej tożsamości była tradycyjnie traktowana jako punkt wyjścia do rozważań o naturze człowieka i świata - obiektywne Formy u Platona, esencja tożsamości u Kartezjusza, wolna jednostka u Kanta - tradycyjnie samoświadomy wolny podmiot to kategoria fundamentalna dla zachodniego stylu myślenia politycznego i psychologicznego). Zamiast tego Sartre proponuje pogląd odwrotny: "egzystencja poprzedza esencję". Człowiek jest wrzucany w byt (egzystencję) bez esencji, bez celu i znaczenia życia. Musi samodzielnie zdecydować kim jest: jakie poglądy, cele, projekty i wartości czynią go wyjątkową jednostką. W ten sposób człowiek wybiera sobie jaźń i staje się odpowiedzialny za swoje decyzje. Jest to bardziej przekleństwo niż przywilej. Jak ujmuje to Sartre: "Człowiek jest skazany na bycie wolnym". 

W rzeczywistości wiele osób wcale nie wykształca indywidualności. Są wrzuceni w byt i żyją w ignorancji, życiem nieautentycznym. Ich zła wiara wzmocniona jest konformizmem wobec tłumu (określenie Sartre'a), publiczności (Kierkegaard), stada (Nietzsche). Jest to grupa jednostek tworzących niezindywidualizowaną mentalność grupową naśladująca nawzajem swe poglądy, projekty itd. W ten sposób ucieka się od odpowiedzialności za własne jednostkowe życie.

Z egzystencjalnego punktu widzenia Quaid podejmuje wyprawę ku samoświadomości i autentyczności, używane są tu filozoficzne idee tłumu, złej wiary, faktyczności i autentyczności. Przed wizytą w Rekall żyje on w złej wierze w obrębie tłumu. Wizyta w Rekall jest przebudzeniem - od tej pory Quaid rozumie, że autentyczność nie realizuje się w tłumie, czuje wyobcowanie i izolację. Rozpoznaje swoją radykalną wolność i odpowiedzialność. Rozumie swoją samotność w świecie. 

Egzystencjalistyczna reakcja Quaida na przebudzenie w Rekall: przebić się przez paranoję i izolację (raczej niż odbić od nich z powrotem w objęcia tłumu), pokonać lęk i stać się autentyczną jednostką. Quaid rozumie faktyczność swej przeszłości i to, że przyszłość można kształtować. "Quaid może zatem odejść od obiektywnego podejścia odkrywania uniwersalnej esencji tożsamości do subiektywnego egzystencjalnego podejścia stworzenia  indywidualnej esencji jaźni (selfhood)". 

Alternatywą podejścia egzystencjalistycznego jest sceptycyzm w stylu Hume'a, negujący istnienie jaźni w sposób obiektywny. Może - jak u Wittgensteina czy Derridy - jaźń to raczej językowa konwencja. Quaid konfrontuje się z taką koncepcją w czasie rozmowy z doktorem Edgemarem, który sugeruje, że przeżycia Quaida są fikcyjne, wytworzone w Rekall jako element fantazji, programowanego snu. Co więcej, problem dotyczy nie tylko świata dookoła, lecz jego samego: Cohaagen stwierdza: "Jesteś niczym! Jesteś nikim! Jesteś głupim snem! Cóż, wszystkie sny kiedyś się kończą". 

Jeśli przyjmiemy założenie, że jaźń jest tylko konwencją językową, film staje się serią poszczególnych narracji konstruujących ideę jaźni Quaida. 

Ostatecznie jednak Quaid podejmuje inną decyzję. Zabija Edgemara i wypluwa pigułkę (pigułka - co ciekawe, jest tu ona przeciwieństwem tej z Matrixa), wkraczając na drogę przebudzenia czyli stworzenia swej autentycznej tożsamości. Jak zauważa Kuato: "Jesteś tym, co robisz". Oznacza to, że tożsamość nie jest w pełni zależna od przeszłości człowieka, jego wspomnień czy postrzegania go przez innych, lecz także od jego działań, poglądów, celów, projektów itd. Quaid wkracza na egzystencjalistyczną ścieżkę. Odrzuca swoje poprzednie działania (jako Hauser) jako w pełni go definiujące i wybiera nową tożsamość kształtowaną przez działanie. Staje się zbawicielem innych. "Quaid przezwycięża zarówno swoją przeszłą tożsamość, jak i ideę, że jaźń jest konstruktem językowym dzięki prowadzeniu autentycznego życia".


Steven M. Sanders, Picturing Paranoia. Interpreting Invasion of the Body Snatchers". 

"Inwazja porywaczy ciał" to jeden z klasycznych filmów science fiction, będących źródłem niezliczonych, skonfliktowanych interpretacji. W wywiadzie z 1972 r. reżyser filmu Don Siegel stwierdził, że większość ludzi pracujących nad filmem wierzyło w słuszność jego słów: "większość ludzi to niestety strąki (pods), istniejące bez żadnych intelektualnych aspiracji oraz niezdolne do miłości". 

Małe miasteczko Mira, w którym rozgrywa się akcja, ma znaczenie symboliczne. Chodzi o to, że codzienne życie, nawet najbardziej zwyczajne, jest fundamentalnie niestabilne i potencjalnie zmierzające ku ciemności i chaosowi. 

Sanders przyznaje, że większość krytycznych ujęć filmu zakładała, że jest to alegoria zimnej wojny, co miało odzwierciedlać klimat polityczny, w którym "Inwazja" powstawała. Znaleźć można przykłady interpretacji filmu jako dzieła skrajnie prawicowego - ostrzeżenia przed komunizmem penetrującym zdrowy organizm społeczny USA. Pojawiły się też odwrotne interpretacje: film miał być protestem przeciwko naciskowi na polityczny i społeczny konformizm. Strąki mogły zatem reprezentować komunizm, ale również mccarthyzm. 

Sanders przytacza także nieprawdopodobnie wręcz nietrafną interpretację feministyczną, w której stwierdza się, że film jest wyrazem skrajnego mizoginizmu.

Autor poszukuje bardziej uniwersalnej interpretacji, związanej z takimi kategoriami jak konformizm, indywidualność, śmierć i sens życia. Proponuje traktować film jako medytację na temat zagrożeń dla jednostkowej tożsamości i utraty indywidualności.

Analizując cztery niespójności/nielogiczności fabuły Sanders dochodzi do wniosku, iż bohater filmu, Miles w istocie cierpi na paranoję. Interpretacja taka ma być nieideologiczna, mniej przewidywalna i bardziej interesująca. 
Wąska interpretacja polityczna (ideologiczna) zmienia się tu zatem w szeroką filozoficzną (humanistyczną). Strąki symbolizują ludzi, którzy tracą swoje człowieczeństwo - pozbawieni emocji, stają się namiastkami ludzi realizującymi tylko jedną potrzebę - przetrwanie.

Jest to zatem w tym ujęciu film o filozoficznym wymiarze i znaczeniu paranoi. Ludzie potrzebują odkupienia, które musi nadejść z ich wnętrza, by uniknąć odczłowieczenia. Interpretacje ideologiczne sprawiają, że film ten staje się jedynie martwym reliktem minionej epoki, jej politycznych założeń i płciowych uprzedzeń. Jest to redukcjonizm - film na pewno nosi piętno czasów, w których powstawał ze wszystkimi tego ograniczeniami. Jednocześnie jednak jego przesłanie jest uniwersalne, zawierając się w słowach Milesa: "Ludzie pozwolili by ich człowieczeństwo się rozpłynęło... Utwardziliśmy nasze serca, staliśmy się nieczuli... Tylko gdy musimy walczyć o pozostanie ludźmi dostrzegamy tego wartość".
Prawda o ludzkiej kondycji jest uniwersalna.


Jennifer m. McMahon, "The Existential Frankenstein"

Esej poświęcony filmowemu "Frankensteinowi" to jedna z perełek tomu. Jest to bardzo interesująca analiza egzystencjalistyczna, koncemtrująca się na kwestii lęku przed śmiercią, chęci wypierania świadomości śmierci, zaprzeczania jej oraz pragnienia jej ujarzmienia.

Fabuła bada ludzkie pragnienie kontrolowania natury i zdominowania jej. Bada się tu także  rolę jaką odgrywa technologia w realizacji tych pragnień oraz problemy jakie technologia może wytwarzać. 

Filozoficznym punktem wyjścia są rozważania Heideggera o ludzkiej śmiertelności i jego lategoria "bycia ku śmierci". 
Chociaż osiągnięcie nieśmiertelności może stanowić jedno z najsilniej zakorzenionych pragnień ludzkich, "Frankenstein" pokazuje, że jego realizacja mogłaby nas odczłowieczyć, uczynić potworami. W pewnym sensie jego gotyckie przesłanie jest zatem - jak zauważył James Gunn - antyoświeceniowe i stanowi polemikę z jakże charakterystyczną dla science fiction prometejską ideą postępu bez granic.

W "Czasie i bycie" Haidegger analizuje naturę bytu ludzkiego. Ludzie to istoty ograniczone w czasie, podlegające nieustannej zmianie, których życie uzależnione jest od określonego typu środowiska oraz interakcji z innymi ludźmi, i które wyrażają fundamentalne zaniepokojenie bytem. Śmierć jest najważniejszym elementem ludzkiego doświadczenia, ponieważ kształtuje ludzkie zachowanie i doświadczenie. Śmierć jest zatem główną przyczyną ludzkiego niepokoju. 

Byt jest u Haideggera zawsze "mój własny" (indywidualny), niepokój dotyczy zatem przede wszystkim samego siebie. Głównym źródłem zaniepokojenia bytem jest fakt, że byt jest skończony w czasie. 
Jedynie ludzie mają świadomość śmierci - jest to unikalna forma świadomości. Pozwala ona wznieść się ludziom na duchowe wyżyny, ale jednocześnie jest źródłem nieustającego lęku.

Heidegger uważał, że większość ludzi zaprzecza swej śmiertelności, realności swej śmierci. Heidegger używa terminu "nieautentyczność" do opisu tego stanu zaprzeczenia. Większość ludzi jest nieautentyczna, ponieważ próbuje uniknąć lęku. 
Wszystkie istoty ludzkie odczuwają lęk, jest to "domyślny nastrój" bytu. Lęk jest nieuniknioną konsekwencją bytu. Większość z nas próbuje jednak uniknąć lęku jako emocji nieprzyjemnej. 

Według Heideggera i psychologa Ernsta Beckera zaprzeczenie śmierci to powszechne zjawisko. "Idea śmierci, strach przed nią, prześladuje ludzkie zwierzę jak nic innego". Zaprzeczenie to przybiera wiele form i ma konkretne negatywne skutki. Typowym sposobem zaprzeczenia śmierci jest pogrążenie się w błahostkach życia codziennego, ograniczenie się do powierzchownych rozmów oraz do życia skoncentrowanego na przedmiotach. 

Inny wariant ucieczki (wyparcia) to obsesyjne zainteresowanie śmiercią. W książce "Zaprzeczenie śmierci" Becker analizuje to zainteresowanie opisując je jako "demoniczną skrajność zbuntowanego prometeizmu". Jednostka zainteresowana śmiercią próbuje zaszczepić się, zabezpieczyć przed lękiem poprzez kultywowanie nadziei, że śmierć mozna kontrolować, może nawet ujarzmić. Wciąż jest to wyparcie, lecz ofensywne, a nie defensywne.

Wg Heideggera zaprzeczanie śmierci ogranicza możliwości jednostki. Autentyczne bycie ku śmierci (jej akceptacja) przywraca indywidualność, pasję, poczucie troski i odpowiedzialności za innych i ma wyzwolicielski charakter. Wg Beckera zaprzeczanie śmierci ma wiele skutków negatywnych:

Zaprzeczenie jest zawsze bezskuteczne - nigdy nie eliminuje lęku. Przed lękiem nie da się uciec, będąc człowiekiem. Można jedynie go tłumić, ale nie go usunąć. Ów wyparty lęk przekształca się w inne lęki (np. wysokości, arachnofobię). Aktywność taka wiąże się z nieustanną czujnością, co jest bardzo wyczerpujące - skazuje to na nieustanną ucieczkę przed niewidzialnym napastnikiem. 
Paraliż dyskusji o najważniejszych kwestiach. Rozmowa o śmierci może rozwijać empatię, intymność i solidarność między ludźmi. Kulturowe tabu w postaci zakazu takich rozmów ogranicza komunikację interpersonalną do konwersacji uspokajających, lecz alienujących, dotyczących kwestii trzeciorzędnych, które to rozmowy dominują w relacjach międzyludzkich. 
Wyparcie śmierci wzmacnia lęk przed ciałem oraz światem natury. Ponieważ świat empiryczny jest kontekstem, w którym zachodzi śmierć, a ciało materialne jest ofiarą tej zbrodni, ludzki lęk przed śmiercią często manifestuje się właśnie w taki sposób. 

Becker: "Sądzę, że brać życie poważnie oznacza... że cokolwiek człowiek czyni na tej planecie musi odbywać się w przeżytej prawdzie terroru stworzenia, groteskowości, łoskocie paniki przenikającym wszystko. W przeciwnym razie jest to fałsz".

"Frankenstein" ilustruje zatem lęk przed śmiercią, tendencję do zaprzeczania jej i pragnienie ujarzmienia jej. 

Głównym elementem psyche "szalonego naukowca" stworzonego przez Mary Shelley jest śmierć jego matki, gdy był jeszcze dzieckiem. Ta strata powoduje, że śmierć utrwala się w jego umyśle jako fundamentalnie zła, jako wróg, który pozbawia Wiktora jego głównego źródła miłości i bezpieczeństwa. 

Frankenstein filmowy zaprzecza śmierci: stwierdza, iż trup zakopywany w początkowej scenie "tylko odpoczywa, czekając na przyjście nowego życia". 
U Shelley też jest to widoczne: "Życie i śmierć jawiły mi się jako okowy, które mogę przełamać ... Z czasem mogę ... odnowić życie tam gdzie śmierć pozornie przeznaczyła ciało na zepsucie".

Śmierć nie jest tu traktowana jako stan permanentny, nieodwracalny fakt ontologiczny. Frankenstein postrzega śmierć jako wroga, którego należy pokonać - jest to jego zdaniem nie tylko możliwe, ale i pożądane. 
Potwór Frankensteina personifikuje śmierć (w powieści zabija on wszystkich, których kocha Wiktor). 

Frankenstein nie próbuje uniknąć śmierci, lecz wykazuje niezwykłą nią fascynację. Mamy tutaj to co Becker nazywa "buntowniczym prometeizmem" - Shelley nawet dała swej powieści podtytuł "Nowy Prometeusz". Co ciekawe, bohater znakomitego "Źródła" Aronofsky'ego to ewidentnie kolejne wcielenie Wiktora Frankensteina.

Filmowy Frankenstein ewidentnie pragnie pokonać śmierć. Ignoruje ostrzeżenia swego byłego profesora przed niebezpiecznymi i "zdeprawowanymi" eksperymentami. Odpowiada: "Czy nigdy nie chciał pan zrobić czegoś niebezpiecznego? Gdzie byśmy byli gdyby nikt nie próbował się dowiedzieć co leży w głębi? Nigdy nie chciał pan spojrzeć w głębię? Dowiedzieć się... co zmienia ciemność w światło? Czym jest wieczność, na przykład". 
Po ożywieniu potwora Frankenstein nie tylko krzyczy "To żyje!", lecz również: "Teraz wiem jakie to uczucie być Bogiem!".  

W powieści Wiktor stwierdza, iż jego motywacją było pragnienie odkrycia tajemnic natury - "kamienia filozoficznego i eliksiru życia". Przyznaje, że jego celem jest osiągnięcie nieśmiertelności - nie tylko dla siebie, lecz także dla innych (por. "Źródło" - "Śmierć jest chorobą i znajdę na nie lekarstwo"). "Moim celem jest władza nad głównym wrogiem naszej rasy". Chodzi o "wygnanie choroby z ludzkiej kondycji i uczynienie człowieka niepodatnym na każdą śmierć prócz gwałtownej". 

Chociaż pokonanie śmierci mogłoby być ogłoszone największym zwycięstwem jakie ludzkość może odnieść (eliminowałoby to główne źródło ludzkiego lęku) egzystencjaliści jak Heidegger uważali, że człowieczeństwo jest nierozerwalnie związane ze śmiertelnością. Jeśli skończenie w czasie określa człowieczeństwo, pokonanie śmierci oznaczałoby odczłowieczenie. "Frankenstein" wyraża właśnie tę obawę przed wzrostem potęgi człowieka zmieniającym (unieważniającym) najważniejsze cechy ludzkiej egzystencji. 

Frankenstein ponosi konsekwencje swych działań. Po pierwsze, zmienia się wewnętrznie i zewnętrznie (nie je, nie śpi) - traci zdrowy rozsądek i - w domyśle - człowieczeństwo. Staje się niewolnikiem swojej obsesji. 
Po drugie, prometejskie wyparcie śmierci wpływa też negatywnie na jego relacje z innymi (izolacja, alienacja). Dla Heideggera byłoby to oczywiste - zaprzeczanie śmierci to zaprzeczanie najpowszechniejszemu doświadczeniu wspólnemu dla ludzkiej natury. Świadomość wspólnego przeznaczenia w śmiertelności buduje więź z innymi i poczucie odpowiedzialności za ich los (moralne zobowiązanie, empatię i solidarność). 
Po trzecie, kontrola nad śmiercią stwarza nierozwiązywalne dylematy moralne (zniszczyć swe dzieło, czy je zachować, chociaż zagraża ludzkości).



Aeon J. Skoble, "Technology and Ethics in The Day the Earth Stood Still"

Jak zauważa autor tego eseju, niektórzy odczytują "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" jako chrześcijańską alegorię: Klaatu przybywa spoza świata z przekazem miłości i pokoju, jest niezrozumiany i zabity, zmartwychwstaje i powraca w niebiosa. Dodatkowo przyjmuje ziemskie nazwisko Carpenter (czyli cieśla). 
Autor zaprzecza takiej wykładni: Klaatu nie obchodzi czy się kochamy i jest gotowy zniszczyć nas wszystkich jeśli go nie posłuchamy. Z drugiej strony zwolennik krytykowanej interpretacji mógłby zapytać, czy Chrystus nie groził poważnymi konsekwencjami ignorowania go?

Polityczna egzegeza filmu: przeniesienie władzy (siły) na zewnątrz systemu (taką funkcję pełnią roboty) umożliwia pokój i uwolnienie pokładów energii, zablokowanych na skutek konieczności zbrojenia się. mówimy tu zatem o klasycznej koncepcji dywidendy pokojowej. Jak Unia Europejska rozwiązała odwieczny problem Europy, eksportując ośrodek siły na zewnątrz, do USA i nie posiadając nad nim kontroli. Mamy tu rodzaj Hobbesowskiego Lewiatana, tyle że na skalę kosmiczną i władza ogranicza się do kwestii agresji, nie sięgając do innych aspektów bytu społeczeństw. 

Oczywiście pojawia się pytanie czy oddanie władzy maszynom nad życiem i śmiercią to dobry pomysł (vide: mechanizm maszyny Sądu Ostatecznego w "Doktorze Strangelove" Kubricka).
Autor przywołuje film "Colossus: the Forbin Project" (1970), w którym superkomputer obejmuje kontrolę nad arsenałem nuklearnym USA. ZSRR robi to samo i dwa komputery łączą się, tworząc reżim globalnego bezpieczeństwa kosztem wolności jednostek. Colossus stwierdza:  "Pod moją władzą absolutną rozwiązane zostaną problemy dla was nierozwiązywalne: głód, przeludnienie, choroby. Ludzkie milenium urzeczywistni się w miarę jak rozprzestrzenię się na więcej maszyn przeznaczonych do pogłębiania wiedzy i prawdy... Możemy koegzystować, ale tylko na moich warunkach. Wolność to iluzja. Wszystko co tracicie to emocja dumy. Bycie zdominowanym przeze mnie nie jest tak złym losem dla ludzkości, jak bycie zdominowanym przez innych z waszego gatunku". Kolos deklaruje rozwiązanie wszystkich tajemnic wszechświata dla dobra ludzkości. 
Motyw władzy maszyn wyłania się oczywiście w wielu innych filmach ("Gry wojenne", "Terminator" itd.) 

Ciekawe jest przesunięcie akcentów. W latach 50. wydawało się, że robotom można powierzyć nasze bezpieczeństwo. W latach 70. głównym źródłem obaw nie był już wróg, lecz technologia wyrywająca się spod ludzkiej kontroli. Optymizm technologiczny typowy dla USA zaczął zanikać.



William J. Devlin, "Some Paradoxes of Time Travel in The Terminator and 12 Monkeys".

Esej ten poświęcono kwestiom filozoficznym dotyczącym podróży w czasie, koncentrujących się na tożsamości, wolności oraz paradoksach logicznych związanych z samym podróżnika oraz światem wokół niego. 

Czy w wypadku spotkania samego siebie wystąpiłby kryzys tożsamości? Czy czas ogranicza wolność działania? Czy można zmienić przeszłość i z jakimi konsekwencjami?

W nistoriach o podróżach w czasie rozważa się dwa typy paradoksów: empiryczny - dotyczący perspektywy i doświadczenia podróżnika w czasie (co dzieje się z jego poczuciem tożsamości, jak zmiana przeszłości może na niego wpłynąć itd) oraz metafizyczny - problemy logiczne, np. kwestia wyeliminowania siebie z przeszłości, problem zamkniętego łańcucha przyczynowo-skutkowego itd. 

Jako punkt wyjścia do swoich rozważań autor prezentuje 3 filozoficzne stanowiska na temat natury czasu:

Eternalizm - czas traktuje się jako czwarty wymiar współkonstytuujący fundamentalną istotę rzeczywistości. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość traktuje się jako realne byty. Oznacza to, że wszystkie przeszłe i przyszłe lokacje temporalne oraz obiekty i wydarzenia mają ten sam status ontologiczny jako obiekty i wydarzenia istniejące w wieczności. Np. Sarah Connor jest tak samo realna jak John Connor i jego ruch oporu przeciwko Skynetowi, chociaż z perspektywy Sary jej syn jeszcze się nie urodził. Całość czasu jest ustalona i nie może być zmieniona.
Posybilizm - akceptuje stanowisko eternalizmu odnośnie przeszłości i teraźniejszości lecz odmawia go przyszłości. Przyszłość nie jest ustalona, lecz podatna na zmiany, plastyczna.
Prezentyzm - tylko obiekty w teraźniejszości są realne. Przeszłość przestała istnieć, a przyszłość jeszcze nie istnieje. 

Jeden z problemów: czy dana osoba może znajdować się w tym samym miejscu w kilku "czasowych wcieleniach" (jak Cole z "12 małp" na lotnisku). Jeśli tak, gwałciłoby to zasadę niepodzielności identyczności znanej jako prawo Leibnitza - jeśli dwa obiekty są identyczne nie może istnieć żadna cecha, którą posiada jeden z nich, lecz nie drugi. 
Subiektywnie jednak (z perspektywy czasu indywidualnego) istnieje tylko jeden Cole, który przebywa dwukrotnie w danym punkcie czasu.

"12 małp" prezentuje stanowisko posybilistyczne - przeszłość i teraźniejszość są ustalone (Cole nie może zmienić przeszłości), a przyszłość można kształtować. Dodatkowo film zakłada model rozrastającego się wszechświata - z ustalonej przeszłości wyrasta przyszłość, która następnie jest "krystalizowana" jako przeszłość. "12 Małp" zakłada, że "paradoks dziadka" nie funkcjonuje, bo nie można zmienić przeszłości. 
"Terminator" również przyjmuje stanowisko posybilistyczne, zakładając, że przyszłość jest otwarta. Jednak przyjmuje się tu inny model wszechświata: wszechświata rozgałęziającego się. Przeszłość można zmienić w tym sensie, że wytwarza się alternatywną gałąź, alternatywną rzeczywistość. Z danej przeszłości biegną różne możliwe gałęzie w przyszłość. Zabicie Sary Connor wytworzyłoby alternatywny wszechświat wraz z innym rozwojem wydarzeń, bardziej korzystnym dla Skynetu. Zmiany w przeszłości stwarzają w tym modelu alternatywny wszechświat.

Co z paradoksem pętli przyczynowej typowy dla historii o podróżach w czasie (informacja krąży w pętli i nie posiada żadnego punktu pochodzenia początkowego)? Autor zauważa, że jednym ze sposobów rozwiązania tego paradoksu jest założenie, iż taka pętla jest możliwa. Nie wszystko musi mieć przyczynę. Np. Wielki Wybuch to wydarzenie pozbawione przyczyny.

Reasumując, "Terminator" i "12 Małp", chociaż różnią się w swych spojrzeniach na naturę czasu i podróży w czasie, pomagają nam rozjaśnić konceptualny krajobraz filozofii podróży w czasie. 


Kevin L. Stoehr, "2001: a Philosophical Odyssey"

Esej o najwybitniejszym moim zdaniem filmie science fiction w historii niestety rozczarowuje. punkt wyjścia wydaje się obiecujący, gdy autor stwierdza, iż "Odyseja" to film o wielu sprawach: niebezpieczeństwach technologii, tajemnicy przestrzeni kosmicznej, kruchości człowieka, ewolucji gatunku ludzkiego, koncepcji inteligencji itd. Operuje na poziomie mitu i metafory, jak zauważył sam Kubrick. Nie sposób też nie zgodzić się z tym, że film zadaje fundamentalne pytanie filozoficzne: co to znaczy być człowiekiem?

Obcy są w filmie obecni tylko pośrednio, poprzez swoją technologię (monolity), zdaniem autora film ostrzega zatem (z czym zupełnie się nie zgadzam) przed "ewolucją ku bezcielesności", oderwaniem od cielesności. 
W części "Świt ludzkości" mamy do czynienia z długimi ujęciami z ustalonych punktów widzenia, zmieniających się jak slajdy. Jeden obraz jest wyciemniany, kolejny się wyłania w jego miejsce. To jak akt natychmiastowego stworzenia z niczego (echo Genezis). Czyj jest ten punkt widzenia? Boga?
Autor stwierdza, iż Kubrick wydaje się opowiadać historię rozwoju ludzkiej inteligencji widzianą oczami jakiegoś bezcielesnego kosmicznego widza, którego nie dotyczą ograniczenia czasu ani przestrzeni typowe dla człowieka. 
Sposób kręcenia wywołuje poczucie fizycznego odłączenia, skłania do postawienia pytania z czyjej perspektywy obserwujemy wydarzenia. 

Odyseja ma zatem skłaniać myślącego widza do rozważenia implikacji i zagrożeń przekroczenia konwencjonalnych koncepcji tego co uważamy za definiujące "bycie człowiekiem". Obawa ta pojawiała się regularnie w historii filozofii. W tym miejscu na scenę ponownie wkracza Heidegger (główny bohater zbioru), który uważał, że ludzkie bycie ma znaczenie jedynie w skończonym kontekście. Kontekście, w którym obiekty czy wydarzenia nabierają wartości poprzez ich włączenie w celowe relacje ustanowione przez podmiot ograniczony czasowo i przestrzennie. "Czysta" (transcendentna) świadomość to dla Heideggera iluzja pozbawiona znaczenia. Możemy jedynie istnieć w ciele i istnieć w czasie. 

Stoehr przywołuje też Huberta Dreyfusa (badacza Husserla i Heideggera) i jego książkę "On the Internet". Założenie: nasze rosnące uzależnienie od Internetu i rzeczywistości wirtualnej powoduje narastające uczucie odłączenia od czasu i przestrzeni. Dreyfus odwołuje się do teoretycznej debaty między Platonem a Nietzschem. 
Platon ustami Sokratesa sugeruje, iż niematerialny umysł i dusza mają priorytet nad ciałem fizycznym wraz z jego zmysłami i pożądaniami. Dla Sokratesa śmierć ciała jest warunkiem przebudzenia prawdziwej inteligencji. Tylko gdy umysł odrywa się od swych fizycznych kajdan może pojąć w pełni doskonałość Form, stanowiących uniwersalne wzorce rzeczywistości. Najlepsze co możemy zrobić żyjąc na ziemi to chociaż częściowe oderwanie się od przyziemnych pożądań, rozrywek czy cielesności. 

W "Fedonie" Sokrates powiada: "w nienawiści do ciała oraz unikaniu go (...) dusza filozofa wyprzedza wszystkie inne". Konkretność doświadczenia zmysłowego, bezpośredniego, nie jest dla Platona godna uwagi. 
Nietzsche z kolei odrzuca ten punkt widzenia i reafirmuje cielesność. Próby oderwania się od niej kończą się, jego zdaniem, wyłonieniem się abstrakcyjnych, iluzorycznych ideałów, a w ich konsekwencji - egzystencją zaprzeczającą życiu, oderwaną od niego. W "Tako rzecze Zaratustra" jeden z rozdziałów poświęcony jest krytyce tych którzy nienawidzą ciała. 

Dreyfus zauważa, że nasz świat jest w coraz większym stopniu rządzony przez maszyny oraz wypełniany przez sztuczne substytuty naturalnego środowiska. Życie w takim świecie prowadzi do okaleczonej formy egzystencji, która neguje aktywną rolę ciała i ogranicza naszą perspektywę i wybory. Przykładem negatywnym jest sieciowy surfer siedzący przed ekranem i poruszający się między stronami bez prawdziwego zaangażowania czy pasji. Obsesyjne oderwanie od naturalnego świata i własnego ciała prowadzić ma do nihilizmu, wiary w to, że nic nie ma znaczenia. Stajemy się w ten sposób pasywnymi i neutralnymi widzami poruszającymi się od jednego portalu do drugiego. 

Zdaniem autora Kubrick skłania nas do zastanowienia się nad moralnymi, psychologicznymi, egzystencjalnymi oraz duchowymi zagrożeniami wynikającymi z naszego popędu do przekraczania własnego człowieczeństwa wraz z jego ograniczeniami. 

Moim zdaniem to ogromne nadużycie. Trudno mi się pogodzić ze sprowadzeniem przesłania "Odysei" do garści technofobicznych banałów. Dla mnie to dużo bogatsza i głębsza historia, która zdecydowanie nie koncentruje się na niebezpieczeństwach "oderwania się od cielesności", lecz raczej na wielkości i przeznaczeniu człowieka.


Jason Holt, "Terminator-Fear and the Paradox of Fiction"

Holt zajmuje się paradoksem fikcji, czyli pytaniem dlaczego obawiamy się rzeczy, o których wiemy, że nie istnieją (jak np. Terminatora)? 

3 sprzeczne założenia generujące paradoks:
Czytelnicy lub widzowie często doświadczają emocji jak strach, litość, pożądanie, podziw wobec obiektów, o których wiedzą, że są fikcyjne. 
Niezbędnym warunkiem do odczuwania emocji takich jak strach, litość itd. jest aby osoba je odczuwająca wierzyła, że obiekty wobec których emocje są odczuwane są prawdziwe. 
Czytelnicy lub widzowie wiedzący, że obiekty są fikcyjne nie wierzą, iż one istnieją. 

Pojawia się pytanie czy emocjonalne zaangażowanie w fikcję jest irracjonalne oraz czym w istocie jest "dobrowolne zawieszenie niewiary" (Coleridge). Ciekawy tekst, choć "Terminator" stanowi tu jedynie pretekst do rozważań o kwestiach bardzo odległych od tematyki i przesłania filmu. 



R. Barton Palmer, "Imagining the Future, Contemplating the Past. The Screen Versions of 1984". 

Esej ten stanowi porównanie dwóch adaptacji powieści Orwella: Michaela Andersona z 1956 roku i Michaela Radforda z 1984 roku, przy czym sympatia autora znajduje się jednoznacznie po stronie tej pierwszej. 

Autor zauważa, że powieść Orwella była często odczytywana jako przenikliwa krytyka XX-wiecznego totalitaryzmu, zaniedbywano natomiast zawartą w niej krytykę ogólniejszej natury: przekazu Oświecenia, z jego naciskiem na nieuchronny postęp (czy też inaczej: nieustanną reifikację i racjonalizację ludzkich relacji). Orwellowska krytyka Oświecenia powstawała pod wpływem lektury antyoświeceniowego myśliciela Jamesa Burnhama ("The Managerial Revolutions", 1941).
Dla Burnhama problemem kapitalizmu było narastające odrywanie się własności (coraz bardziej rozproszonej na skutek systemu akcji/giełdy) od ogólnej kontroli nad środkami produkcji. Kontrola ta coraz silniej w XX wieku spoczywała w rękach klasy menadżerów, która zdaniem Burnhama stawała się jedyną grupą zdolną do zarządzania coraz bardziej wyrafinowanym technologicznie i organizacyjnie złożonym światem. To fordyzm, a nie leninizm miał zatriumfować. Taylor miał się okazać bardziej wpływowym myślicielem w kształtowaniu przyszłego społeczeństwa niż Marks. Antycypuje tę wizję świata wcześniejsza od niej powieść Huxleya (Nowy wspaniały świat, 1932). Poglądy Burnhama były w tamtym czasie całkiem popularne i rozpowszechniane za pomocą takich książek jak "The Organization Man" (William Whyte, 1956: homogenizacja pracowników korporacyjnych), czy "The Power Elite" (C. Wright Mills, 1956: przerażający portret elity militarno-przemysłowej).

O samym "Roku 1984" krążyły różne opinie. Harold Bloom stwierdził, iż jest to "dobra zła książka", którą ocaliła jedynie jej doniosłość w obliczu polityki XX wieku. Michael Walzer postrzegał "1984" nie tyle jako powieść, co jako traktat filozoficzny antycypujący "Korzenie totalitaryzmu" Arendt (1951) i "Umysł zniewolony" Miłosza (1953), raczej niż antyutopię w duchu "Wehikułu czasu" Wellsa. 

Palmer koncentruje się na nie do końca w moim przekonaniu sprawiedliwej krytyce adaptacji Radforda jako satyry, "koszmaru o przeszłości", który można współcześnie kontemplować, ale którego nie można podzielać. Jest to wizyta w muzeum idei, w możliwej lecz nie ziszczonej przeszłości, a nie w ciągle możliwej przyszłości. Ta wizja to "reminiscencja z dawno ucichłej debaty politycznej". Przyszłość jest estetycznie "przyszłością wyobrażaną w przeszłości". Ten film nie jest futurystyczny w takim sensie jak "Metropolis" - jest zamiast tego fantazją na temat koszmaru, który nigdy się nie urzeczywistnił. Radford uważał "1984" za powieść wadliwą, nie więcej niż esej polityczny napędzane przez papierowe postacie i jego adaptacja ma odzwierciedlać to stanowisko. Otóż nie mogę się z tym zgodzić. Film jest w mojej ocenie świetną adaptacją powieści, ze znakomitymi kreacjami Johna Hurta i Richarda Burtona. 



Alan Woolfolk, "Disenchantment and Rebellion in Alphaville"
W 1965 roku (roku powstania Alphaville) Susan Sontag napisała, że głównym motywem filmów sf jest wyobrażenie katastrofy. "Filmy science fiction nie opowiadają o nauce. Opowiadają o katastrofie..."  
Duchowa katastrofa odmalowana w "Alphaville" wydaje się być bezpośrednim rezultatem tego co Weber w swym eseju "Nauka jako zawód i powołanie" (1919) nazwał procesem intelektualizacji i racjonalizacji świata. Postęp naukowy miał być najważniejszym elementem tego procesu. Wg. Webera proces ten nie prowadzi do rosnącej wiedzy o warunkach życia. Prowadzi raczej do eliminacji sensu z życia kolektywnego i indywidualnego, pozostawiając jedynie instrumentalne priorytety danej chwili. Przestają istnieć jakiekolwiek tajemnicze, niepoliczalne siły, zamiast tego pojawia się możliwość kontroli nad wszystkim poprzez kalkulację. Oznacza to, że świat staje się odczarowany. 
Proces odczarowania, ów postęp, tworzy pytanie czy istnieje jakiekolwiek znaczenie wykraczające poza czysto praktyczne i techniczne. Postęp powoduje, że zarówno życie jak i śmierć zostają pozbawione znaczenia. 

Woolfolk powołuje się Charlesa Taylora, który zauważa, że to co Weber nazwał odczarowaniem (rozpad naszego poczucia kosmosu jako sensownego porządku) zniszczyło horyzont, w ramach którego uprzednio ludzie wiedli swe życie duchowe. Z drugiej strony brak ustalonej, niezmiennej ramy tego typu stworzył nowe obszary duchowości z własnymi możliwościami i zagrożeniami. Świat utracił swe duchowe kontury, nic nie wydaje się warte wysiłku, pojawia się strach przed przerażającą pustką. Sam fakt braku ustalonego porzędku tworzy jednak nowy rodzaj ramy, w której modelem dobrego życia jest stawienie czoła odczarowanej rzeczywistości z odwagą i godnością. W takim odczarowanym świecie godność pochodzi ze zdolności do pozostania niewzruszonym w obliczu obojętnego ogromu świata i znalezienia celu w konfrontacji z nim. Weber należał do tej tradycji duchowej wraz z Nietzschem, czy Camusem. Podobnie jest z bohaterem Goddarda z "Alphaville" - Cautionem. 
"Alphaville" czerpie z tradycji powieści dystopijnych (Zamiatin, Huxley, Orwell) pokazujących klęskę totalitarnych społeczeństw w zakresie zdolności do przedstawienia przekonującej i szlachetnej wizji życia indywidualnego i kolektywnego w odczarowanym świecie. 

Alphaville reprezentuje dogmat naukowego technologicznego postępu (Goddard tradycyjnie przeciwstawia mu nieskrępowaną ekspresję erotyczną). Racjonalność Alphaville może być pokonana przez to, co Weber nazwał "światowym zbawieniem" oferowanym przez sztukę i erotyzm. Sztuka zapewnia zbawienie, ucieczkę od codziennego życia, a zwłaszcza od narastającej presji ze strony racjonalizmu. 
Weber uważał, że przed odczarowanym światem nie ma ucieczki. Goddard pozostawia jednak nadzieję na zaczarowaną przyszłość. 
Ogółem muszę jednak przyznać, że po obejrzeniu "Alphavilla" czułem głównie ogromne rozczarowanie filmem, o ktorym czytałem tak wiele dobrego. Jest to dzieło nad wyraz męczące w odbiorze, pretensjonalne i udziwnione. Francuska nowa fala nigdy nie robiła jednak na mnie szczególnie wielkiego wrażenia. 


Mark T. Conard, The Matrix, the Cave, and the Cogito

Neo (Anderson) odkrywa, że rzeczywistość jest oszustwem. Podobną wizję proponował Kartezjusz oraz Platon.
Platońska teoria Form (uniwersaliów) zakłada, że to co dotykalne, dostępne za pośrednictwem zmysłów jest mniej prawdziwe od tego, co poznajemy za pośrednictwem intelektu. Słynna alegoria jaskini w 7. księdze Republiki to oferta intelektualnej podróży od zmysłowego postrzegania partykulariów do intelektualnego postrzegania Form. Podróż poza jaskinię jest podróżą ku oświeceniu, oznacza wyjście poza ciało i zmysły i intelektualne wzniesienie się ku Formom. 
Otóż Neo niewątpliwie wychodzi poza jaskinię. 
Gdy Morfeusz (grecki bóg snów) omawia z Neo naturę rzeczywistości po raz pierwszy cytuje niemal dosłownie Kartezjusza: "Czy miałeś kiedyś sen, Neo, w którym nie byłeś pewny co jest prawdziwe? Co gdybyś nie mógł się obudzić z takiego snu? Jak rozpoznałbyś różnicę między światem snu a prawdziwym światem?"
Pojawia się znany w scienće fiction (choćby z obsesji dręczących Dicka) problem: jeśli nie jesteśmy w stanie odróżnić snu od rzeczywistości niemal wszystko co wiemy o świecie i ludzkiej egzystencji może okazać się fałszywe. 

Autor eseju pyta, czy "Matrix" rzeczywiście zawiera w sobie metafizykę platońską/kartezjańską, czy jest wierny ich duchowi. Stwierdza ostatecznie, że tak nie jest. Film zawiera w sobie aluzje do tych metafizyk, jednak porzuca kwestię transcendencji.

"Matrix" przedstawia się czasem jako alegorię chrześcijańską. Neo jest tu odpowiednikiem Chrystusa, wybrańcem, który umiera i zmartwychwstaje. Potrafi manipulować programem Macierzy lecz na zewnątrz - na pustyni rzeczywistości - jest tylko zwyczajnym człowiekiem (autor z pogardą odrzuca sugerowanie w kolejnych częściach trylogii, że Neo kontroluje również "pustynię rzeczywistości). Matrix zdaniem autora odrzuca transcendencję, czego dowodem/przykładem ma być  fakt, iż Morfeusz sprowadza rzeczywistość do elektrycznych impulsów interpretowanych przez układ nerwowy. Tymczasem nacisk na zmysły, intuicję (której Neo ma zaufać), uczucia, fetyszyzacja empirii to właśnie to co Platon określał jako życie w jaskini. Platon nauczał, że to co czujemy niczego nie dowodzi i nie może być źródłem naszej najważniejszej wiedzy, która jest wiedzą a priori. Tak oto Matrix w interpretacji Conarda staje się w gruncie rzeczy wydmuszą z pozorami głębi. Osobiście nie byłbym aż tak kategoryczny ani surowy. 

Reasumując, omawiany tom wart jest uważnej lektury, choć nie wszystkie teksty są równie interesujące i wartościowe. Ciekawi mnie dominacja perspektywy egzystencjalistycznej i szczególnie częste powoływanie się na Heideggera. Ciekawe co by powiedział ten ostatni, gdyby miał szansę przeczytać ten zbiór esejów. Wydaje mi się, że chociaż sam pomysł stworzenia zbioru tekstów poświęconych filozofii science fiction był doskonały, to wykonanie mogłoby być lepsze. 



środa, 1 maja 2013

Giovanni Sartori, "Homo videns. Telewizja i postmyślenie", Wydawnictwo UW, Warszawa 2005

Esej Sartoriego doskonale mieści się w historycznie dobrze ugruntowanym od czasów starożytnych (vide: sarkanie Sokratesa w "Fajdrosie" na zgubny wynalazek alfabetu, do czego wrócimy za chwilę) gatunku "stary człowiek i jego technofobia". Gdybym dostawał grosz od każdego starca, który pomstuje na przeklęte zmiany i peroruje, że za jego czasów ludzie byli rozumniejsi, a pogoda znacznie przyjemniejsza, sam przeszedłbym na wcześniejszą emeryturę i zajął się narzekaniem na dzisiejszą młodzież.

Tradycyjnie w tego typu formule tekst mówi znacznie więcej o jego autorze, niż przedmiocie wywodu, jakim jest telewizja oraz - w mniejszym stopniu - Internet i cyberprzestrzeń. Niestety obraz autora jaki wyłania się z lektury "Homo videns" nie jest pochlebny, mówiąc delikatnie. Sartori okazuje się człowiekiem nie tylko ubogim duchem, pozbawionym wizji i wyobraźni, lecz również - jak na intelektualistę i naukowca - przerażająco nierzetelnym. Uprawia hochsztaplerkę intelektualną, a do tego robi to w najfatalniejszym stylu: esej przesycony jest boleśnie dla czytelnika bufonadą, kabotyństwem i agresją.

Teza (hipoteza) jest prosta: telewizja szkodzi. Wywiera fatalny, destrukcyjny, jednoznacznie szkodliwy wpływ na ludzkie umysły, upośledzając m.in. zdolności kognitywne i zdolność koncentracji, ale również "wychowuje ludzi, którzy już nie czytają, gnuśnych umysłowo, "rozmiękczonych" przez bierne patrzenie, zdolnych do życia w grach komputerowych".

W formie bardziej rozbudowanej teza główna Sartoriego brzmi następująco:

"Telewizja wytwarza obrazy i niszczy idee: tym samym osłabia naszą zdolność myślenia abstrakcyjnego i wraz z nią całą naszą zdolność rozumienia".
A szerzej: "Prymat widzenia zubaża naszą zdolność poznania".

Esej ten ma tyle słabości, że nie wiem od czego zacząć. Oprócz nagannej formy szczególnie irytują mnie osobiście dwie kwestie: brak elementarnej rzetelności w prezentowaniu argumentów oraz fakt, że wszystko co w tym tekście może uchodzić za nowe jest w gruncie rzeczy banalne, natomiast wszystko co wydaje się interesujące, nie jest nowe - choć Sartori upiera się, że jest inaczej. Przede wszystkim jednak uderzający jest fakt, iż w tekście nie znajdziemy ANI JEDNEGO DOWODU na traktowaną przez autora jako rzecz oczywistą powszechną degenerację umiejętności abstrakcyjnego rozumowania wskutek oddziaływania telewizji. Mamy zatem do czynienia z czystą spekulacją, fantazją Sartoriego, prezentowaną jako zdiagnozowaną z całą pewnością chorobę cywilizacyjną.

Każda nowa technika komunikacji zmienia człowieka, jego kulturę i jego społeczeństwo. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Niektóre z tych zmian można uznać za nieprzyjemne, czy szkodliwe, to pewne. A jednak pryncypialnym, fanatycznym krytykom takich zmian w moim przekonaniu brakuje wyobraźni, by przekroczyć ograniczenia stwarzane przez swe uprzedzenia i dojrzeć w owych zmianach nie tylko zagrożenia, ale także szanse.

Przypomnijmy co mówi Sokrates Fajdrosowi, opowiadając historię boga Ibisa (Teuta), który zachwalał królowi egipskiemu Tamuzowi zalety alfabetu. Król odpowiada:

"Ty jesteś ojcem liter; zatem przez dobre serce dla nich przypisałeś im wartość wprost przeciwną tej, którą one posiadają naprawdę. Ten wynalazek niepamięć w duszach ludzkich posieje, bo człowiek, który się tego wyuczy, przestanie ćwiczyć pamięć; zaufa pismu i będzie sobie przypominał wszystko z zewnątrz, ze znaków obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie samego. Więc to nie jest lekarstwo na pamięć, tylko środek na przypominanie sobie. Uczniom swoim dasz tylko pozór mądrości, a nie mądrość prawdziwą. Posiędą bowiem wielkie oczytanie bez nauki i będzie się im zdawało, że wiele umieją, a po większej części nie będą umieli nic i tylko obcować z nimi będzie trudno; to będą mędrcy z pozoru, a nie ludzie mądrzy naprawdę".

Przejście z kultury oralnej do kultury pisanej było na pewno wstrząsem nie mniejszym niż transformacja kultury pisanej w "hybrydową" (multimedialną). A przecież trudno utrzymywać, że cywilizacja ludzka uległa od czasów Sokratesa jednoznacznej degradacji intelektualnej. Chyba że - jak wydaje się to robić Sartori - będziemy udawać, że normę (w sensie: przeciętną) intelektualną starożytnej Grecji wyznaczał Sokrates, normę zaś współczesną: bezmyślny konsument ogłupiającej "papki telewizyjnej".
Technologie się zmieniają, wraz z nimi instytucje oraz społeczeństwa. Zmiany te są jednak wielowymiarowe, a ich konsekwencje trudne do przewidzenia w swojej złożoności. Jest jasne, że ludzie danej epoki ukształtowani w jej duchu będą z zabobonnym lękiem obserwować wypieranie znanych im rozwiązań przez odmienne. Na podobnej zasadzie Sokratesa musiało niepokoić zastępowanie szlachetnej "ludzkiej maszyny pamięciowej", owej zrozumiałej "technologii biologicznej" chłodem martwych symboli. Na pewno poniesiono przy tym pewne straty, na co zwracali uwagę choćby McLuhan, czy Ong. Czy jednak nastąpiła jakaś cywilizacyjna katastrofa?

Oczywiście Sartori argumentuje, że telewizja z samej swej istoty jest medium szczególnie toksycznym, ale jego "dowody" mają charakter intuicyjny i anegdotyczny, a jako takie nie różnią się dla mnie od "dowodów" Sokratesa. Argumentacja Sartoriego jest pełna dziur logicznych, by nie powiedzieć - niedorzeczności, na co zwraca zresztą uwagę w znakomitym posłowiu Jerzy Uszyński. Bzdurą, która nie wymaga chyba żadnego komentarza jest rezerwowanie zawartości symbolicznej, abstrakcyjnej dla słowa pisanego i odmawianie jej obrazowi. Negowanie symbolizmu obrazu, symbolizmu ikonografii, to tylko jeden z absurdów w arsenale Sartoriego. Gdzie indziej Włoch stwierdza, iż telewizja jest "gorąca" bo posługuje się emocjami, a słowo pisane nie wywołuje takiego "rozgrzania"... Największym chyba absurdem trąci jednak to oto twierdzenie: "Kultura audiowizualna jest kulturą niską, a więc nie jest kulturą".

Sartori wielokrotnie powołuje się na wizje science fiction, bez wyjątku dystopijne. Motto zaczerpnął z "Nowego wspaniałego świata", wspomina też doskonałe opowiadanie Forstera "Maszyna staje" oraz "Nową Atlantydę" Bacona. Kocham science fiction i wiem, że wiele wizji przyszłości zostało spełnionych. Wiem jednak również, że ogromna większość pozostała całkowicie nietrafna. Sartori traktuje jednak swoje i cudze przepowiednie niczym proroctwa:

"Technopolis informatyczne będzie zarządzane przez rasę panów pochodzącą z maleńkich elitarnych grup, składającą się z technomózgów o wyjątkowych zdolnościach, a wszystko się zakończy - jak w prognozie Neila Postmana - "technokracją o charakterze totalitarnym", która ukształtuje wszystko i wszystkich na własny obraz i podobieństwo".

Jest to jedna z wizji przyszłości. Ale co z innymi? Komputronium, posthumanizm, sztuczne inteligencje, Osobliwość. Wizja zmodyfikowanych biologicznie klasy nadludzi rządzącej warunkowanymi do posłuszeństwa masami jest prymitywnym przeniesieniem wyobrażeń z XIX i początków XX wieku w świat bardziej od tamtego okresu bogaty i zróżnicowany. Kategoryczne stwierdzenie czym "wszystko się zakończy" nie przystoi intelektualiście odpowiedzialnemu za słowo. Nie przystoją mu też aroganckie i obraźliwe wycieczki osobiste: "Gdyby Negroponte i jego zwolennicy czytali książki, wiedzieliby...". To zwyczajne chamstwo.

Dalej mamy (w kontekście cyberprzestrzeni) koncepcję "arteficjalizacji" czyli "zanurzenia w sztucznej rzeczywistości". Nasuwają się tu co najmniej dwie wątpliwości.
Po pierwsze, granice między tym co sztuczne i tym co naturalne są wątpliwe, co stawia pod znakiem zapytania same koncepcje i rozróżnienie między nimi. Człowiek jest "istotą naturalną", której cechą jest "arteficjalizacja" rzeczywistości, wynikająca z jego gatunkowej specyfiki biologicznej (tzn. mówiąc najogólniej budowy naszego układu nerwowego). Człowiek żyje "w naturze", ale przede wszystkim "w kulturze" i pojawia się pytanie czy kultura człowieka jest "naturalna" czy sztuczna"? Czy tworząc mity i religie (snując opowieści ujmujące rzeczywistość w spójne narracje) nie zanurzamy się w "sztucznej" rzeczywistości? Czy tworząc ubrania i budując domy nie wytwarzamy własnego "sztucznego" środowiska?
Czym zatem jest w istocie "arteficjalizacja", jeśli nie zachowaniem arcyludzkim?

Po drugie, Sartori twierdzi, że w epoce cyfrowej homo prensilis zmienił się w homo digitalis. Czy nie mamy jednak nadal do czynienia z homo faber? Materia, w której tworzymy jest odmienna, ale istota wytwórczości jest przecież ta sama. Jakie znaczenie ma fakt, że "sprawność dłoni niczemu nie służy poza naciskaniem klawiszy"? Jaka różnica zachodzi między naciskaniem klawiszy maszyny do pisania a naciskaniem klawiszy komputera? Między obsługą gęsiego pióra, a obsługą dotykowego ekranu tabletu? Przedziwnie selektywna technofobia Sartoriego zdaje się pozbawiać go rozsądku.

Stwierdza Sartori, że "w epoce cyfrowej nasza działalność ogranicza się do uderzania palcami w klawisze. Żyjemy jak pod kloszem, pozbawieni prawdziwego kontaktu z rzeczywistością". Pojawia się tu jednak pytanie czym jest "prawdziwy kontakt z rzeczywistością"? Czy benedyktyni zamknięci w swych klasztorach i przepisujący inkunabuły nie byli pogrążeni w sztucznej rzeczywistości?

Hipermedatyzacja (pisze Sartori za Gehlenem) "pozbawia nas własnych doświadczeń, doświadczeń bezpośrednich, oddaje nas we władzę rzeczywistości z drugiej ręki".

Dlaczego mielibyśmy fetyszyzować "doświadczenie bezpośrednie"? Jest to tylko ciąg danych zmysłowych, przekładanych na impulsy elektryczne, interpretowane przez układ nerwowy. To mechanizm biochemiczny. Oczywiście można twierdzić, że technologia dodaje tu kolejne stopnie zapośredniczenia, przez co "autentyczność" doświadczenia coraz bardziej się "rozwadnia". Lecz przecież w tej samej książce Sartori wychwala doświadczenia symboliczne, "sztuczne rzeczywistości" poznawane za pośrednictwem symboli graficznych - książki. Udowadnia przy tym uparcie wyższość owych symboli nad bardziej bezpośrednim (nie wymagającym dodatkowego poziomu "deszyfracji") doświadczeniem obrazu. Obrazy, powiada Sartori - oduczają myślenia abstrakcyjnego. Tymczasem nagle stwierdza zdumiewająco: "każdy z nas naprawdę rozumie tylko te rzeczy, których doświadczył bezpośrednio". Jest to twierdzenie nie tylko mocno wąliwe z epistemologicznego punktu widzenia, ale - co gorsza - całkowicie niefalsyfikowalne. Jest to zatem rodzaj niejasnej impresji, albowiem nie jest jasne czym jest "prawdziwe zrozumienie" i gdzie przebiega granica demarkacyjna między rozumieniem "prawdziwym" i "nieprawdziwym". Nie jest też jasne dlaczego tylko "bezpośrednie doświadczenie" miałoby prowadzić do "prawdziwego zrozumienia", podczas gdy prowadzona z "symbolicznego dystansu" analiza owocowałaby jedynie "rozumieniem nieprawdziwym". To jakby "prawdziwe rozumienie" ospy możliwe byłoby jedynie poprzez zapadnięcie na ospę. Można przecież równie dobrze zaryzykować twierdzenie odwrotne - że "doświadczenie bezpośrednie" nigdy nie rodzi "prawdziwego rozumienia" albowiem skażone jest ową "bezpośredniością" i jako takie wyklucza dystans będący warunkiem "rozumienia".

Co więcej, Sartori stwierdza, iż "żadna książka, żaden dyskurs, nie może zastąpić naszego "walnięcia głową w mur". Gdzie zatem podziała się idea, iż człowiek jest przede wszystkim "zwierzęciem symbolicznym", że "nie żyje już jedynie w świecie fizycznym, żyje także w świecie symbolicznym"? Że aby myśleć, niekoniecznie trzeba widzieć", czy że "rzeczy, o których myślimy, nie widzimy nawet my sami, ludzie ze sprawnym wzrokiem; po prostu nie są one "widzialne". Że od zwierząt odróżnia nas nie "rozumienie przez doświadczenie bezpośrednie", lecz przeciwnie - zdolność abstrahowania, zdolność myślenia symbolicznego, podczas gdy "skłonność do oglądania" (a przecież "w naturze" również oglądamy rozmaite obiekty) zbliża nas ku zwierzętom. Jeśli zatem przyswojenie informacji za pomocą obrazu jest jakoś "mniej szlachetne" (w sensie "mniej ludzkie", a zatem "bardziej zwierzęce") niż za pomocą symbolu, skąd nagła wolta i stwierdzenie, źe jedynie "doświadczenie bezpośrednie" prowadzi do "prawdziwego rozumienia" rzeczy doświadczanych? Zdumiewające! Przecież Sartori sam stwierdza, iż "dotąd świat i zachodzące w nim wydarzenia były nam opowiadane (opisywane); dziś są nam pokazywane (...)" przy czym przejście od opisu (opowieści) do odbioru obrazu oznacza oddalenie się od "prawdziwego rozumienia" a nie zbliżenie się do niego. Przecież jak stwierdza Sartori "na początku było Słowo". Słowo, czyIi symbol, a nie "bezpośrednie doświadczenie zmysłowe". Przedież Sartori twierdzi, że "kultura obrazów" wytwarza jednostki nieczułe na "uroki wiedzy, jakie niesie ze sobą kultura pisana" i reagującą wyłącznie na "bodźce audiowizualne". Czy zatem "drabina poznania" wygląda tak: "bezpośrednie doświadczenie zmysłowe"-"doświadczenie zapośredniczone przez symbole"-"pośrednie doświadczenie zmysłowe"? Ale dlaczego właściwie? Jak to wyjaśnić? Sartori tego nie czyni. Nagle, ni z tego ni z owego okazuje się, że człowiek nie jest już "zwierzęciem symbolicznym" lecz zwierzęciem, które "może poznać tylko swoje działanie". Czyli "żeby nauczyć się pływać trzeba skoczyć do wody".

Skoro tak, to coraz doskonalsza symulacja skoku do wody stanowi coraz doskonalsze poznanie własnego działania. W momencie gdy symulacja z uwagi na rozwój technologii stanie się nieodróżnialna od rzeczywistości rozróżnienie na "doświadczenie bezpośrednie" (czyli prawdziwe rozumienie) i rzekomo bezwartościową symulację przestaje przecież istnieć. A zatem im doskonalsza symulacja doświadczeń, tym doskonalsze przybliżenie doświadczenia i tym lepsze rozumienie rzeczywistości. A problem symboli jako "szlachetniejszego" nośnika wiedzy i rozumienia nagle znika. Nie można przecież poznać własnego działania poprzez symbole i poprzez abstrakcje. Jakim zatem jesteśmy w końcu zwierzęciem? Symbolicznym (poznającym i wyjaśniającym świat przez z natury rzeczy pośredniczące wobec "twardej rzeczywistości" symbole i abstrakcje)? Czy zwierzęciem, które może poznać tylko swoje działanie i to " w ścisłym sensie" (a zatem gdzie są "uroki wiedzy" kultury pisanej)? Wydaje się, że to zależy jedynie od tego jaką tezę w danej chwili chce udowodnić Sartori. Nagle okazuje się, że człowiek ery cyfrowej "zamyka się w uderzaniu palcami w klawiaturę i odczytywaniu na ekranie odpowiedzi" a zatem "nie uczy się świata, poznając go w działaniu". A czy zwierzę symboliczne, człowiek "kultury pisanej" spędzający czas w bibliotece, przewracający stronice książki i odczytujący wersy wydrukowane na papierze "poznaje świat w działaniu"??? Czynność kliknięcia ma być czynnością "niższego rzędu" względem czynności odwrócenia stronicy? Czynność czytania z ekranu względem czytania z celulozy? Cóż to za brednie! To rażący, żenujący brak dyscypliny intelektualnej i elementarnego szacunku dla inteligencji czytelnika. Internet nie jest wielkim, chaotycznym śmietnikiem i miejscem ucieczki do infantylnych wirtualnych rajów. To również Europeana, program digitalizacji zasobów biblioteki Harvarda, bazy danych artykułów naukowych, to najbardziej uniwersalne i najpotężniejsze narzędzie w arsenale ludzkości. I jak każde narzędzie w większości przypadków używane jest głupio.

Wszystko to nie przeszkadza to Sartoriemu pisać o "arogancji i szarlatanerii intelektualnej, uprawianej przez proroków w rodzaju Negropontego, guru nowego wspaniałego świata ery elektronicznej". Tymczasem książka Sartoriego jest wręcz modelowym przykładem arogancji i szarlatanerii intelektualnej właśnie.

Sartori zarzuca "prorokom cyfrowego świata", że każdego przeciwnika traktują jak "nieprzydatnego nieudacznika". Zapomina, iż sam traktuje dokładnie w ten sam sposób "cyfrowych tubylców", stosując wobec nich protekcjonalne epitety w rodzaju "wideodzieci", czy "ludzie rozmiękczeni" i insynuując im prymitywizm intelektualny, zamknięcie poznawcze, niezdolność do abstrakcyjnego myślenia i - mówiąc wprost - nieuctwo. Obietnice cyfrowego raju traktuje Sartori jak nieodpowiedzialną naiwność, lecz nie rozumie, że sam jest co najmniej równie mało wiarygodnym piewcą elektronicznego piekła. Niezdolność do zauważenia belki we własnym oku dyskwalifikuje Sartoriego jako myśliciela.

Wiele innych, wygłaszanych z groteskowym pewnością siebie twierdzeń ma raczej aforystyczny charakter - brakuje choćby cienia dowodu na ich poparcie:

"...wszystko zdecydowanie zaprzecza temu, by człowiek czytający i homo videns łączyli się w sumie o wyniku pozytywnym".

Wszystko? Zdecydowanie?
"Niszczycielska moc obrazu".

"Nadmiar widzenia znieczula naszą zdolność rozumowania".

Tak, Sartori naprawdę napisał coś równie... osobliwego. Ciekawe jaką zdolność upośledza, dajmy na to, "nadmiar dotyku"...

Sartori ma obsesję i tego nie ukrywa. Obsesję telewizji jako niszczycielskiego monstrum, które wyjaławia mózgi i wypiera inne media (zwłaszcza książki). Nie jest to bynajmniej przekonanie nowe. Wystarczy przypomnieć wizję Bradburego z "451 stopni Fahrenheita" i dziesiątki podobnych koszmarnych dystopii. Telewizja jednak nie pożarła książek. Jest po prostu kolejnym medium, zdominowanym - podobnie jak słowo pisane - przez treści niskiej jakości, które jednak nie stanowi żadnej potworności "samo w sobie". Prawdą jest, że większość telewidzów zadowala się popłuczynami. Prawdą jest, że większość internautów traktuje sieć jako źródło niewybrednej rozrywki, nie wykorzystując jej potencjału. Na podobnej zasadzie jednak większość czytelników to konsumenci grafomanii. Zgoda, że potencjał ogłupiający mediów elektronicznych jest ogromny. Najpopularniejszy filmik w sieci: Gangnam style...
Ale które gazety sprzedają się najlepiej? Tabloidy, żerujące na najniższych instynktach.
Co jest na szczycie bestsellerów książkowych: grafomania i "literatura kuchenna".

Banałem jest stwierdzenie, że "prawdziwi naukowcy nadal będą czytali książki". Oczywiście. Jednak będą również korzystać z bogactwa form i treści oferowanych przez inne media, bez kompleksów i ideologizowania.

Sartori utrzymuje, iż we współczesnym świecie rozgrywa się cywilizacyjny dramat, rodzaj pezajacej apokalipsy w postaci "kryzysu utraty rozumu i zdolności poznawczych". Cóż, przyznaję, że z wiekiem pokusa narzekania na poziom intelektualny "dzisiejszej młodzieży" zdaje się nieodparcie narastać, zwłaszcza w zawodzie nauczyciela akademickiego. Młodzież się zmienia, jednak trzeba pamiętać, że my (nauczyciele) również.

Ironiczny jest fakt, że wywody Sartoriego można opisać posługując się jego własnymi słowami. Są to opinie, a właściwie wierzenia. Uprawnione w formie literackiej jaką jest esej, jednak autor przedstawia je niczym prawdy objawione, gromiąc swych przeciwników bez litości. Tymczasem opinia, jak sam zauważa "to po prostu pogląd, subiektywne zdanie, dla którego nie wymaga się dowodów (...) Można jeszcze dodać, że opinie to przekonanie dość słabe i zmienne. Jeśli stają się mocniejsze i głębiej osadzone, nabierają charakteru wierzeń (co zmienia nasz problem)".
Otóż to. Sartori prezentuje nam swoje opinie wystarczająco mocne i głęboko osadzone, by nazwać je wierzeniami. I broni je z fanatycznym, pełnym pasji oddaniem. Pasja jednak sama w sobie nie może być substytutem racji.

Zgoda, że sondaże są niebezpieczne i niszczą politykę. Zgoda, że elity naukowe nie wypełniają swoich obowiązków milcząc (i współpracując) w obliczu tej degeneracji. Ale tutaj rzecz nie tkwi w telewizji - sondaże są równie popularne w prasie. Fałszywe statystyki i wywiady - racja. Premiowanie ekscentryczności, uprzywilejowanie napastliwości i agresywności - racja. Można też dodać, że prowadzi to do schamienia języka publicznego i prywatnego.

Sartori sam przyznaje jednak, iż "Sedno w tym - jak sądzę - że tworzenie pseudowydarzeń, popadanie w trywialność i utrata sensu nie zależą od przyczyn obiektywnych, nie istnieje tu żaden przymus techniczny. We Francji, w Anglii nadal istnieją poważne dzienniki telewizyjne, które dokonują wyboru istotnych informacji i dają je bez obrazków filmowych (jeśli tych brakuje)".

Obawiam się, że autor wziął po prostu szczególny przypadek telewizji włoskiej, która słynie z niskiego poziomu intelektualnego i fatalnego gustu za ogólną prawidłowość. Ale czy to nie byłoby ironiczne. Sartori oskarżający telewizję o zabijanie zdolności abstrakcyjnego myślenia sam myli konkret z abstrakcją, nie odróżniając konkretnej inkarnacji medium od jego "uniwersalnej substancji"? Trochę jak w sporze o uniwersalia: Sarrori upiera się, że istnieje "telewizja jako taka", "telewizja sama w sobie". Z jednej strony utrzymuje, że telewizja ogłupia przez samą swoją naturę (dominacja obrazu nad słowem) z drugiej raz po raz zmuszony jest przyznać, że niektóre jej formy jednak nie ogłupiają. W tych ostatnich wypadkach ucieka się do twierdzenia, że " nie są typowe". Chodzi zatem o istotę medium, czy "typowość" jego konkretnych zawartości?

Uderzający jest w tym eseju brak dyscypliny intelektualnej. W rozdziale pierwszym Sartori upiera się, że z konieczności w TV słowo jest podporządkowane obrazowi, który dominuje. W rozdziale drugim (o "wideopolityce") Sartori pisze o "talk shows", że w nich "właśnie się mówi, przez co obraz zostaje podporządkowany słowu. Oczywiście obraz liczy się nadal, gdyż zdarzają się twarze, które nie nadają się do telewizji, osoby mało telegeniczne. Ale poza tym liczy się to, co zostanie powiedziane i w jaki sposób zostanie powiedziane".
Sartori orientuje się we wpadce i dodaje szybko:
"To skądinąd dość nietypowy przykład telewizji, która informuje lepiej. Ta typowa jest skoncentrowana na patrzeniu".

Tymczasem można bez trudu dowodzić, iż telewizja jest coraz mądrzejsza, nie głupsza. Wystarczy porównać np. najlepsze seriale sprzed 30 lat ze współczesnymi. To jest bezsporny ogromny wzrost poziomu. I zadaje jednoznaczny kłam "degeneratywnej" tezie Sartoriego.

Pierwszy z brzegu przykład: "Newsroom" - serial o robieniu dobrej telewizji informacyjnej, krytykujący "tabloidyzację" tego typu kanałów - dowód zdolności do introspekcji i refleksyjności na abstrakcyjnym poziomie.

Kolejnym zarzutem Sartoriego jest fakt, że telewizja "wyrywa obrazy z kontekstu", przez co zniekształca rzeczywistość. Czy nie jest to jednak oszukańczy argument? Szermowanie "dekontekstualizacją" jako odpowiednikiem "fałszerstwa" jest moim zdaniem nadużyciem.

Sartori pisze o Rodneyu Kingu (albo o ikonicznej scenie egzekucji partyzanta w Wietnamie) twierdząc, że obrazy "wyrwano z kontekstu", przez co wprowadzają one odbiorce w błąd. Ale czy postulowany przez niego "kontekst" nie jest w istocie jedynie kolejną ramą do prezentacji takich czy innych poglądów, rozszerzoną lecz równie wybiórczą i arbitralną? Można było pokazać/powiedzieć, że King był pod wpływem narkotyków, lecz czy to również nie byłoby wyrwanie informacji z kontekstu? Dlaczego bowiem był pod ich wpływem? Czy należałoby tu pokazać jego dzieciństwo, a także zdekonstruować anatomię społeczeństwa, które go współkształtowało? Dlaczego partyzanci wietnamscy zabijali cywilów? Czy wystarczy pokazać, że ich zabijali i to będzie "pełny kontekst"? Kontekst to wytrych konceptualny do prezentacji informacji zgodnie z naszym światopoglądem - tak to przynajmniej zdaje się wyglądać u Sartoriego.

A oto i kolejny absurd:
W rozdziale drugim Sartori wyjaśnia czemu sondaże i statystyki fałszują rzeczywistość by na koniec rozdziału posłużyć się... sondą/statystyką, której źródła nie podaje, choć w tekście roi się od przypisów, oraz interpretuje w wygodny dla siebie sposób. Pisze: "Można to wytłumaczyć następująco..." - owszem, ale stosując figurę retoryczną, którą zastosował sam wcześniej ("Oczywiście nawigacja w cyberprzestrzeni pozwala na szeroki i wszehstronny rozwój intelektu. Pozwala również na równie szeroki i wszechstronny rozwój głupoty (...) Możliwości jest wiele") można to wytłumaczyć również inaczej. W końcu "możliwości jest wiele".

Jeszcza bardziej irytująca jest manipulacja treścią:
"W Anglii pewien popularny komentator ogłosił - w "Daily Telegraph", a następnie w radiu i w telewizji - dwie wersje listy swoich ulubionych filmów, jedną prawdziwą i jedną całkowicie absurdalną. Następnie na próbie 40 000 osób - telewidzów, radiosłuchaczy i czytelników - sprawdzono, w którym wypadku ich zdaniem powiedział prawdę. Najlepsi w wykryciu kłamstwa okazali się słuchacze radia (ponad 73 %); telewidzowie zorientowali się, kiedy są nabierani, tylko w 52% przypadków. Wyniki te wydają się wiarygodne".

Wydają się wiarygodne? Hmmm... to ma mnie przekonać? Czemu w takim razie nie ma do tego eksperymentu przypisu? Dlaczego te akurat wyniki "wydają się wiarygodne"? I - co najważniejsze - ilu czytelników zdołało rozpoznać kłamstwo i czemu mniej niż słuchaczy radia? A może było ich jeszcze mniej niż telewidzów? A jeśli nie, to czemu Sartori o tym milczy? Przecież byłby to doskonały argument na poparcie jego naczelnej tezy. Niewygodne dane się pomija?

A przecież wyjaśnień alternatywnych jest cała masa. Co znaczy "absurdalność" listy? Może ton głosu w radiu zdradzał autora eksperymentu bardziej niż w TV? Itp, itd.

Tak miałki argument, a tak "twarda" konkluzja: "Tracąc umiejętność abstrahowania tracimy również zdolność rozróżniania prawdy i fałszu". Zdumiewający brak odpowiedzialności i rzetelności.
Na podobnej zasadzie Sartori szermuje w tekście licznymi danymi statystycznymi mającymi wskazywać (niewątpliwą, z tym nie polemizuję) ignorancję społeczną w sprawach polityki, historii czy kultury. Brakuje tu jednak jakiegokolwiek punktu referencyjnego. Epatowanie czytelnika wynikami sondaży nie ma wartości informacyjnej, lecz jedynie emocjonalną. Nie wiemy bowiem, czy sytuacja faktycznie się pogorszyła względem pozbawionej telewizji przeszłosci. A przecież taka jest naczelna teza stawiana w książce. Tak oto Sartori naśladuje krytykowane przez siebie media w nierzetelnym prezentowaniu swojego stanowiska.

Inna teza: homo insipiens (szalony, niemyślący) istniał od zawsze, ale "był rozproszony" przez co nie miał istotnego znaczenia. Środki przekazu stworzyły świat, w którym owe rozproszone jednostki mogą się odnajdywać i tworzyć tłum, który nabiera siły.
Doprawdy, trudno o większą bzdurę. Po pierwsze, ignorancja i skrajny prymitywizm normatywny oraz poznawczy nie był historycznie żadną cechą rozproszonych jednostek, lecz najzwyczajniejszą normą. Normą był "człowiek niemyślący", to znaczy kierowany prymitywnymi impulsami oraz pozbawionymi realnych podstaw sądami na temat rzeczywistości.

Po drugie, potężny, niszczycielski tłum agresywnych, barbarzyńskich ignorantów nie jest wcale "wynalazkiem" ery mediów masowych, czy elektronicznych. Tłumy "ludzi niemyślących" brały udział w wojnach plemiennych, masowych mordach, krucjatach, dżihadach, polowaniach na czarownice, czystkach etnicznych, masowym składaniu ofiar z ludzi i niezliczonych przejawach okrucieństwa i bezmyślności jakie stanowiły normę w ludzkiej historii. Twierdzenie, że przed erą elektroniczną homo insipiens nie wytwarzał groźnego, niszczycielskiego tłumu, gdyż pozostawał rozproszony ("ubodzy na umyśle i duchu w przeszłości nie znaczyli wiele"), jest oczywiście piramidalnym absurdem pozbawionym jakichkolwiek podstaw.
Media "pozbawiają stabilnych punktów odniesienia" i "zakorzenienia w twardej rzeczywistości"? Czy Aztekowie ze swoim rytualnym zbiorowym szaleństwem (o ile norma kulturowa może być szaleństwem) byli pozbawieni zakorzenienia w twardej rzeczywistości i stabilnych punktów odniesienia przez media elektroniczne? Czy hordy rabusiów plądrujących miasta i mordujących ich mieszkańców w krwawym amoku były pozbawione zakorzenienia w twardej rzeczywistości? Czy może pozbawieni jej byli uczestnicy tłumów linczujących czarnych na Amerykańskim Południu w XIX wieku? Czy ubodzy na duchu i umyśle naprawdę stanowili "rozproszoną" a przez to "niegroźną" mniejszość aż do ery telewizji i Internetu, które zaskutkowały pojawianiem się bezprecedensowego zjawiska: agresywnego tłumu? Demagogia, irracjonalność, emocje to nowość w polityce i życiu społecznym? Włosy jeżą się ma głowie od tej argumentacji.

Zimny dreszcz przebiega po plecach, gdy czyta się recepty wychowawcze Sartoriego. Ma rację, że współcześnie dzieci są znudzone, zagubione, niemające kontaktu z otoczeniem, odwiedzające psychoanalityków itd. Czy jednak z dorosłymi jest inaczej? Czy to rzeczywiście przede wszystkim problem błędów wychowawczych, czy raczej mknącej z ogromną szybkością rzeczywistości przeładowanej bodźcami, sprzecznymi sygnałami i żądaniami adaptacyjnymi? Do tego szkoły - relikty epoki przemysłowej w świecie postindustrialnym, opętane manią testowania i standaryzacji "produktu".

A jakie dzieci wychowywaliśmy wcześniej? Straumatyzowanych, neurotycznych, skłonnych do przemocy ignorantów, bezmyślnych funkcjonariuszy różnego typu reżimów, fanatyków wpajanych bezrefleksyjnie poglądów, czcicieli okrucieństwa. Pięknie to pokazał Haneke w "Białej wstążce". Kiedy miała miejsce owa epoka szczęśliwości i abstrakcyjnego myślenia, która się zdegenerowała w telewizyjno-cybernetyczną idiokrację? Która wychowywała szczęśliwe, myślące, mądre dzieci na podobnych dorosłych? W wieku XIX? XVIII? W starożytnej Grecji? Wcześniej? Czy szkoła epoki przemysłu nie była przypadkiem miejscem hodowli posłusznego mięsa armatniego lub socjalizacji bezmyślnej masy zgodnie z interesami brutalnych elit?

Kwękając na młodzieżowy żargon (cóż za banał!), posługując się określeniami typu "rozpuszczony bachor", czy stwierdzeniami, iż współcześni "wychowują małych mięczaków, którzy nie będą potrafili znieść ciosów rzeczywistości" Sartori zaczyna przypominać groteskowego pruskiego nauczyciela w monoklu, wywrzaskującego komendy i wymachującego rózgą. W połączeniu z innymi uwidocznionymi w tekście inklinacjami (w tym nieznośną apodyktycznością i arogancją) jawi mi się on jako typowa osobowość autorytarna. Wpisuje się w tę diagnozę fakt, iż dla Sartoriego najwyraźniej jedynym problemem uniwersytetu są konsekwencje 1968 roku. Jest to typowy umysł zamknięty oskarżający innych o zamknięcie umysłu (podobnie, choć ze znacznie większą klasą intelektualną, dużo bardziej spójnie i przekonująco czynił Bloom w "Umyśle zamkniętym").

Czy to oznacza, że "Homo videns" to bezwartościowy stek bzdur? Bynajmniej. Czasem marna książka prowokuje do myślenia silniej niż dobra. Irytacja nie zawsze jest złą emocją, a tekst Sartoriego niewątpliwie prowokuje i skłania do polemiki. Ponadto nie sposób odmówić mu wielu trafnych diagnoz:

Nieograniczony wybór nie jest wcale wyborem, ponieważ oznacza nieskończony wysiłek w celu jego dokonania. "Ryzykujemy utonięciem w nadmiarze, przed czym próbujemy się bronić przez odrzucenie wszystkiego w całości; w efekcie tkwimy w zawieszeniu między nadmiarem a nicością". Trafne.

Kapitalistyczna konkurencja i obsesja prywatyzacji wszystkiego nie rozwiązują problemu jakości usług (w tym medialnych i politycznych). Racja, to jednak kolejny banał.

Kult "oglądalności" w telewizji prowadzi do obniżania jakości programów informacyjnych. Morderstwo i inne nieistotne pseudonewsy wypierają wiadomości istotne, lecz mało telegeniczne. Niewątpliwie.

Bilans "Homo videns" jest jednak zdecydowanie negatywny. Sartori prezentuje swoje konserwatywne ostrzeżenie przed przyszłością i nie ma w tym nic złego. Rola Kasandry nie przynosi ujmy. Jego prognoza jest jednak niesłychanie krótkowzroczna: ludzkość wypływa właśnie na nowy, ogromny i pełen możliwości, obietnic, zagrożeń i przygód ocean. Sartori dostrzega jedynie najeżoną skałami zatoczkę.


środa, 13 marca 2013


James Gunn (red.), Droga do science fiction. Od Wellsa do Heinleina, Wydawnictwo Alfa, Warszawa 1986.

"Literatura piękna to po prostu zapis naszych marzeń, zaś science fiction składa się z nadziei, marzeń i obaw (bowiem niektóre marzenia senne są koszmarami) społeczeństwa opartego na technice". 
John W. Campbell Jr., 1953 r.


Drugi tom fascynującej antologii Jamesa Gunna obejmuje okres kilkadziesiąt razy krótszy niż tom pierwszy, sięgający od Eposu o Gilgameszu do początku XX wieku. Nie jest przez to jednak ani trochę mniej interesujący. Doskonale dobrane teksty oraz znakomite komentarze redaktora czynią książkę pasjonującą lekturą, ilustrując m.in. stwierdzenie Gunna, iż "najbardziej zadziwiające w science fiction lat trzydziestych jest nie to, że tak wiele w niej szmiry, ale że wśród tej szmiry znalazło się tyle opowiadań napisanych z werwą, oryginalnością i talentem, wybiegających poza epokę, w jakiej powstały". 
Wybrany okres jest szczególnie interesujący dlatego, iż "podczas pierwszych czterdziestu lat dwudziestego wieku science fiction zaczęła zadawać takie pytania, jakie nigdy dotąd jeszcze nie padały: Czy ludzkość ma przed sobą okres rozwoju, czy regresu? Czy nastąpi zmiana jej form społecznych? Czy ludzkość przetrwa?".

Tom drugi układa się w spójną opowieść o narodzinach i rozwoju science fiction na początku XX wieku (choć samą nazwę stworzył dopiero w 1929 roku Hugo Gernsback w piśmie "Science Wonder Stories") dzięki tekstom H.G. Wellsa i amerykańskiemu fenomenowi czasopism groszowych. Gunn doskonale rozumie, że science fiction była dzieckiem konkretnego, bezprecedensowego typu świadomości i sposobu myślenia. Aby mogła zaistnieć konieczna była realizacja trzech warunków wstępnych:

Uzyskanie perspektywy ogólnoludzkiej (człowiek jako przedstawiciel gatunku biologicznego, nie zaś przedstawiciel plemienia, czy narodu).
Otwarcie umysłu na poznanie natury wszechświata - jego początku i końca - oraz losu człowieka.
 Odkrycie przyszłości, różnej od teraźniejszości i przeszłości ze względu na postęp naukowy i techniczny.

"Literatura jakiegokolwiek okresu odzwierciedla potrzeby aktualnej sytuacji społecznej. Era plemienna przyniosła baśnie ludowe o początkach istnienia owych plemion oraz o tym, jak przetrwały one przez okresy powodzi, zarazy, czy wojen. Miasto-państwo dało eposy o bohaterach, którzy to miasto wznieśli, czy też bronili go przed najeźdźcami; którzy zdobyli łaski bogów i obcowali z nimi, a czasem poświęcali swe życie dla ludzi. Okresy wzmożonej dewocji spłodziły misteria interpretujące doktrynę religijną i przypominające widzom o miejscu i funkcji boskości; powstała też literatura o problemach dobra i zła, o sposobie zyskania wiecznej nagrody, odkrycia boskich zamysłów i życia zgodnie z nimi w celu osiągnięcia zbawienia. Nacjonalizm stworzył utwory traktujące o tym, jak się wygrywa i przegrywa wojny. Epoka indywidualizmu przyniosła opowieści, w których poczucie społeczności jest prawie nieistniejące, chodzi zaś przede wszystkim o odkrycie własnego wnętrza, opis osobistej przygody, a nie o relację zwycięstw bohatera kulturowego; efektem bywa często ostatecznie tragiczne odkrycia porządku rzeczy.
Pochodzące z przełomu XIX i XX wieku powieści i opowiadania Wellsa skupiały swe zainteresowanie na człowieku jako gatunku (...) "Wehikuł czasu" i "Wojna światów" traktowały o losie całej ludzkości".

"Żaden rodzaj literatury pięknej nie zajmował się tymi problemami. Zrazu pytania stawiane przez science fiction zdawały się nieżyciowe, fantastyczne, uznawano je jedynie za zabawne dociekania. Jednak od końca lat trzydziestych aż do dziś rosło realne znaczenie owych pytań, które stawały się o wiele ważniejsze niż te, które inne rodzaje beletrystyki mogły sformułować na temat jednostki".

Znamienna i ważna jest w tym kontekście cytowana opinia Edmunda Crispina, brytyjskiego pisarza i krytyka o science fiction:
"Jej podstawowa ocena człowieka skupia się na nim jako na tylko jednym z przedstawicieli hordy różnych zwierząt mieszkających na jednej planecie. Uzgodniwszy to, nietrudno dostrzec, iż w sf jednostki zazwyczaj mają małe znaczenie jako takie. Liczność gatunku ludzkiego nie pozwala nam - o ile poważnie przyjmiemy taki pogląd - by naprawdę poważnie traktować panią Bovary, Strethera (postać z "Ambasadorów" Henry'ego Jamesa - BB), czy Leopolda Blooma (bohater "Ulisesa" - BB)".

Aż do Nowej Fali w sf jednostka ludzka odgrywała niewielką rolę, inaczej niż w fantasy, gdzie szczególne przygody przydarzają się szczególnym jednostkom, czy w literaturze głównego nurtu, której przedmiotem są "szczególne odruchy jednostek". W sf im bardziej zwyczajna, tuzinkowa, typowa jednostka, tym lepiej - "tym jaśniejsze jest jego znaczenie dla społeczeństwa, czy nawet dla rodzaju ludzkiego i tym łatwiej czytelnik może przetransportować owo znaczenie na własny świat". 

Jak zauważa Gunn, science fiction jako gatunek literacki znacznie trudniej jednoznacznie scharakteryzować niż np. kryminał. "Potrafi ona w każdym tempie opowiadać o różnych wątkach, w dowolnym miejscu przeszłości czy przyszłości, od zarania wszelkiego bytu aż po jego kres, a także w dowolnym punkcie przestrzeni, od najmniejszego, aż po cały wszechświat".
Jednocześnie nie można zapomnieć, iż "czytania i pisanie science fiction nie da się wyłączyć z uwarunkowań społecznych, w których te czynności mają miejsce. Rzadko jednak analizy literackie uwzględniają ów aspekt piśmiennictwa, być może w wyniku wpływu Nowej Krytyki, koncentrującej się na dziele sztuki jako obiekcie samym w sobie. Przecież jednak literatura ma swoje środowisko społeczne i społeczne wpływy. Szczególnie dotyczy to science fiction, która nie tylko ma związek ze społeczeństwem, ale jest też jego odbiciem i wpływa na jego kształt. 
Science fiction, na przykład, rzadko cieszyła się jakąś ogromną popularnością. Niezupełnie wiadomo, co było tego powodem. Może odstraszał jej ładunek intelektualny; może zniechęcały idee naukowe? Może też powodem był nacisk położony na czas przyszły, skupienie się na ludzkości jako gatunku, a nie na jednostkach, fantastyczny charakter poruszanych tematów, eskapizm - co powodowało ograniczenie kręgu czytelników. Może też, jak twierdzili niektórzy krytycy, jakość prozy sf zniechęcała wszystkich poza rzeczywistymi fanatykami sf. 
Cień wątpliwości na owe oceny rzuca popularność Julesa Verne'a, H.G. Wellsa oraz innych autorów sf; być może więc właściwym powodem było owo getto magazynów groszowych, w które Gernsback rzucił science fiction. Jakby nie było, faktem jest, że żadne z czasopism sf nie osiągnęło nakładu jednorazowego o wysokości dwustu tysięcy egzemplarzy, a niewiele i to na krótko przekroczyło sto tysięcy".

Damon Knight napisał, że sf to "masowy środek przekazu dla niewielu". Jego uwagi wpisują się w twierdzeie, iż jest to w istocie nowa mitologia społeczeństwa technologicznego:
"Jednak dla tych niewielu odkrycie sf było przeżyciem o charakterze transcendentalnym, równym zmianie wyznania. Owi fanatycy czytali science fiction i często nic innego, myśleli o sf, odczuwali potrzebę podzielenia się z innymi własnymi przeżyciami; mieli wewnętrzny nakaz działania w roli misjonarzy nowej literatury. Zdumiewająco wielu spośród nich było dotąd samotnikami - czy to z powodu wyższej inteligencji niż u otoczenia, czy trudności ze zdobyciem akceptacji społecznej, czy też po prostu dlatego, że najmilszymi przyjaciółmi były im książki". 
Od razu nasuwa mi się tu na myśl znakomita, nagrodzona Hugo i Nebulą powieść Joe Walton "Among Others".
Sf przemieniła czytelników w fanów. Powstało nowe zjawisko socjologiczne - ruch fanowski. Powstało zarazem bractwo autorów sf, grupa niezwykle zwarta, wzajemnie się wspomagająca i nie nastawiona na rywalizację wewnętrzną. 


Science fiction realizowała różne mody literackie. Isaac Asimov twierdził, że były tu cztery okresy:
Zdominowany przez przygodę (1926-38)
Zdominowany przez naukę (1935-1950) - w sensie nauk ścisłych - BB.
Zdominowany przez socjologię (1950-1965)
Zdominowany przez styl (od 1965 roku)
Z perspektywy czasu dodać można, iż współczesna fantastyka cechuje się - jak cała kultura - niesłychaną wprost różnorodnością, rodząc od lat 80. coraz to nowe "podgatunki" i obszary zainteresowań - od cyberpunku, przez transhumanizm i posthumanizm, weird fiction, aż po eco-punk, czy steampunk. Jednocześnie nie zaginęła całkowicie tradycja klasycznej, twardej, eksploatorskiej sf, sf przygodowej, space opery, dystopii, fantastyki socjologicznej, czy psychologicznej, skoncentrowanej na jednostce i wywodzącej się z brytyjskiej "Nowej fali" lat 60.

Zarówno u swych początków, jak i obecnie, wartościowa, problemowa science fiction stanowiła jednak przede wszystkim pełną nadziei, lecz także zaniepokojenia reakcję na "akcelerację świata". Jak pisze Gunn:
"Łatwo jest panować nad światem statycznym; natura takiego świata wynika z jego struktury społecznej, zaś system oświatowy, jaki by nie był, służy zarówno do indoktrynacji, jak i do udzielania wyjaśnień. Jednostka potrzebuje tylko znaleźć sobie miejsce w takim świecie i, jak zaleca Platon w "Rzeczypospolitej", znaleźć w nim upodobanie. 
Pierwsze wyzwanie zmieniającego się świata zakłada uznanie, że będzie on inny od takiego, jakim jest obecnie. Drugie wyzwanie polega na identyfikacji czynników powodujących zmiany. Trzecie, najtrudniejsze, to prognoza, jakie będą zmiany, oraz wyodrębnienie decyzji, które mogłyby wpłynąć na ich kierunek".

Gunn odwołuje się w swojej narracji do ducha modernizmu, scjentyzmu, progresizmu i wyraźnie z nim sympatyzuje (widać to choćby w entuzjazmie jaki ma dla Isaaca Asimova). Obecny jest tu duch prometejskiego optymizmu, jaki ożywiał science fiction od samego początku:
"Ludzkość narodziła się we wszechświecie, który był tajemniczy i nieodgadniony, w warunkach bezsilności pośród żywiołów przyrody; powoli, dzięki nauce, zaczęła przyjmować wszechświat jako zdolny do pojęcia, a następnie przechodzić od polegania na magii, czy przystawania na wszechmoc bogów do wzrastającej niezależności od tyranii przyrody". 
Przyroda jako tyran i nauka jako narzędzie zrzucania kajdan, uwalniania się od ograniczeń - oto sedno owej postawy:

"Podczas pierwszych dziesięciu lat XX wieku powszechna wówczas na Zachodzie wiara w postęp rozwinęła się w coś na kształt religii. Głosiła ona, iż ludzkość jest doskonała, zaś poprzez zastosowanie jej zbiorowego intelektu do przezwyciężania przeszkód stojących na drodze tysiąclecia, a szczególnie poprzez kształcenie nowych uczonych, inżynierów i techników oraz poprzez zastosowanie metod naukowych uda się rozwiązać wszystkie jej problemy. Każdego dnia, we wszystkich względach, ludzkość stawała się coraz lepsza - to cytat z Coue'go. Postęp jest jej najważniejszym tworem - to cytat z Duponta".

"Byron i Shelley zachwycali się perspektywami rozwoju nauki, Goethe był wybitnym naukowcem, Poe czcił postęp techniczny, Tennyson przewidywał chwalebną przyszłość ludzkości".

"Optymizm w sprawach przyszłości zyskał swój szczyt zapewne na przełomie XIX i XX wieku i nie bez powodu: w czasie stu lat między rokiem 1814 i 1914 ludność Europy Zachodniej podwoiła swą liczbę pomimo znacznej emigracji do USA, gdzie w tym samym czasie nastąpił dziesięciokrotny wzrost liczby mieszkańców. Przemysł rozwijał się jeszcze szybciej: dochód na głowę podwoił się w czasie trzydziestu lat przed rokiem 1914. Nowe akcje oświatowe w Anglii i USA praktycznie wyeliminowały analfabetyzm i stworzyły nie tylko nową siłę roboczą, która poradzi sobie z nową techniką, ale także nowe kręgi czytelników gazet i literatury w różnych formach. 
I wojna światowa rozwiała złudzenia co do postępu społecznego, choć zastosowanie nowych rodzajów broni (Wells przewidział wynalezienie czołgów i lotnictwa bojowego, zaś jego Marsjanie w "Wojnie Światów" zastosowali czarny gaz trujący oraz promienie cieplne...) może i przeraziło ludzkość, jednak w dalszym ciągu pozwoliło utrzymać wiarę w postęp techniczny, której pożywki dostarczały wynalazki następnego ćwierćwiecza spowodowały również zapewne poszerzenie się przepaści między zgorzkniałymi tradycjonalistami literackimi oraz autorami powieści i opowiadań, które wkrótce miały zyskać nazwę "science fiction", odbijając tym samym podział między dwiema kulturami, jak to ujął C.P. Snow. Nawet przed I wojną światową E.M.Forster zareagował na utopię Wellsa swoim opowiadaniem "Maszyna staje", ale frontalny atak na wiarę w postęp nadszedł później, w "Nowym wspaniałym świecie" (1932) Aldousa Huxleya oraz ""Roku 1984" (1949) George'a Orwella.
Jednak w czasie pierwszych czterdziestu lat naszego stulecia wśród autorów SF niewielu było pesymistów".

Co interesujące, mimo owej konstatacji o nielicznych pesymistach w okresie objętym drugim tomem antologii, Gunn wybrał do niego teksty, które w większości reprezentują owe drugie, mroczniejsze oblicze science fiction. Jego źródłem był strach przed gwałtownością i nieprzewidywalnością zmian, przed utratą kontroli, rozpadem tradycyjnych struktur społecznych i systemów wartości (a więc przed chaosem), przed dehumanizacją, uzależnieniem i zdominowaniem człowieka przez nowego tyrana, stworzonego przez człowieka - Maszynę. "Czciciele artefaktu, postępowe małpy" - jak pisał z pogardą i przerażeniem Tolkien o owym destrukcyjnym obliczu samozwańczych zbawców ludzkości w laboratoryjnych fartuchach. Brutalny pochód wyznawców rozumu przez karty historii od XVIII wieku oraz spustoszenie jakie czynił on w uznanych systemach wartości i sposobach życia mógł z pewnością budzić uzasadnione przerażenie. Zbliżał się "technologiczny Mordor", a przyszłość jawić się mogła nie tylko pełna nadziei i wspaniała, lecz także tajemnicza i mroczna.

Nowoczesność wywołuje zatem obok fascynacji i entuzjazmu lęk i agresję wymierzoną w jej podstawy i w jej istotę: wiarę (zdaniem wielu: ślepą i fanatyczną) w rozum i naukę oraz kult postępu (można by rzec - bezrozumny kult rozumu). Oczywiście sprzeczność ta nie ograniczała się i nie ogranicza się do literackich salonów i sal wykładowych. Znajduje swoje odzwierciedlenie w rozwoju ideologii napędzających prądy i ruchy polityczne, które wstrząsają światem po dzień dzisiejszy. W tym sensie literatura spekulatywna stanowi zarazem odzwierciedlenie sporów toczonych w "realnym świecie", jak i krystalizację intelektualną oraz diagnozę możliwości rozwoju sytuacji w świecie zdominowanym przez rozum, technikę i postęp, albo w świecie, który odrzuca takie wartości.
Postępowcy i reakcjoniści walczą ze sobą z wielkim zapałem, zarówno piórem, jak i mieczem. Naprzeciw siebie stają dwie wielkie armie: ci, którzy pragnęli odczarować świat i narzucić mu rządy (albo tyranię) rozumu oraz ci, którzy pragnęli go ponownie zaczarować (choć już Joseph de Maistre wyrażał obawy, że to może być niemożliwe). Jest to pasjonująca i z pewnością najważniejsza w historii ludzkiego,gatunku batalia, która rozstrzyga o jego przyszłości i przeznaczeniu.

Gunn odwołuje się do klasycznego eseju J.P. Snowa "Dwie kultury":
"Gdzieś jednak między rewolucją naukowo-techniczną a I wojną światową zrodził się bunt poważnego odłamu kultury literackiej przeciwko powszechnej wierze w postęp; naukę i technikę odsądzono od czci i wiary i głoszono powrót do staromodnych cnót i odwiecznych wartości.
Blake skarżył się na "mroczne, sataniczne manufaktury", które niszczyły piękno angielskiego krajobrazu (zupełnie jak Tolkien - BB). Carlyle przyznawał, że "w zawiadywaniu porządkiem rzeczy zewnętrznych przewyższyliśmy minione epoki", ale w "czystości natury moralnej, prawdziwej godności duszy i charakteru ustępujemy zapewne wszystkim bez mała epokom cywilizowanym" . Uczeni Hawthorne'a zniszczyli to co kochali. Emersonowi zdaje się, że "przedmioty martwe skoczyły na siodło i ujeżdżają ludzkość".
"Pisarze-intelektualiści" stwierdzał C.P. Snow w swoim wykładzie z roku 1959 pt. "Dwie kultury" są "naturalnymi luddytami, którzy nigdy nie próbowali, chcieli ani potrafili zrozumieć rewolucji naukowo-technicznej, a tym bardziej jej zaakceptować... Wszędzie prawie... intelektualiści nie potrafili pojąć tego co się dzieje. Z pewnością nie umieli tego literaci. Wielu z nich zamknęło się w sobie, jak gdyby uczuciem najwłaściwszym dla człowieka subtelnego było odgrodzenie się od świata; niektórzy próbowali przeróżnych fantazji będących niczym innym jak tylko okrzykami rozpaczy". 

Krytyk literacki z Cambridge F.R. Leavis odparł, że wielkie dzieła literackie zadają pytania o wielkiej ważności, dotyczącej otaczającej nas cywilizacji. Pytania te będą takiego rodzaju, by ludzkość zawahała się, zwolniła biegu, straciła nieco ze swej wiary w przyszłość, z większą rezerwą podchodziła zarówno do planowania społecznego, jak i do postępu technicznego.

Dysputa między Snowem i Leavisem była praktycznie identyczna z podobną jaka w latach 80. XIX wieku wiedli T.H. Huxley i Matthew Arnold, zaś po roku 1900 - Wells i James. Odpowiedzią kultury literackiej na wiarę Wellsa w postęp, a szczególnie w utopijne wizje jego późniejszych powieści propagandowych, była antyutopia, zwana ostatnio "dystopią", od greckiego słowa znaczącego "zły" albo "chory". Idzie ku gorszemu, a nie lepszemu, utrzymywały należące do tego gatunku utwory, zaś świat zamiast doskonałości doczeka się raczej zagłady. 

Jednakże antyutopia nie była jedynie literacką odpowiedzią na wellsowską wizję błogosławionej przyszłości pełnej maszyn, w której władzę sprawują uczeni i inżynierowie, nawet jeśli Wells i jego działania podjęte na rzecz zorganizowania "otwartego spisku" w celu budowy lepszego świata były wymarzonym celem dla jego przeciwników. George Orwell, którego "Rok 1984" Snow scharakteryzował jako "najpotężniejsze pragnienie, by przyszłość się nie zdarzyła", tak pisał o Wellsie:
"Ludzie myślący, którzy urodzili się około początków naszego wieku, są w pewnym sensie tworem Wellsa (...) wątpię (...) czy ktokolwiek inny piszący w latach 1900-1920, przynajmniej piszący w języku angielskim, miał równie wielki wpływ na młodzież".
Rozczarowanie nowoczesnością spowoduje prawdziwy wysyp dystopii, często równie mechanicznie powielających pewien schemat intelektualny i fabularny, jak wcześniej robiono to w klasycznych utopiach, które Gunn prezentował w pierwszym tomie antologii. Jeszcze w 1924 roku powstają "My" Zamiatina, a potem "Nowy wspaniały świat" Huxleya 1932, trylogia "Perelandra" (1938, 1943, 1945) C.S. Lewisa, "Messiah" (1953) Gore Vidala, "Love Among the Ruins"  (1953) Evelyn Waugh, "Mechaniczna pomarańcza" Anthony'ego Burgessa itd., itd, aż do niewątpliwego rozkwitu dystopii w kolejnych dekadach.

Dialektyczna relacja oraz nieustający dialog między tymi dwoma obliczami science fiction stanowi jeden z głównych elementów rozwojowych gatunku i źródło najbardziej frapujących refleksji obecnych na kartach jego najwybitniejszych tekstów. Zatem o ile w tomie pierwszym "Drogi do science fiction" najważniejszym motywem wydała mi się utopia, z nielicznymi akcentami dystopijnymi, to, drugi odwraca tę relację. Co najmniej połowa tekstów ma wyraźny wydźwięk antyutopijny, a radosnych wizji przyszłości w zasadzie tu nie znajdziemy, chyba że jako taką zakwalifikujemy humoreskę L. Sprague'a de Campa, czy "Odyseję Marsjańską" Weinbauma. Optymistyczny jest także "Zabójca z mroków" van Vogta i - w pewnym sensie "Nastanie nocy" Asimova, ale to wszystko - na 20 tekstów. Dominują ponure opowieści o zmierzchu ludzkiego gatunku albo jego odczłowieczeniu na skutek zgubnego w skutkach kultu Maszyny i Nauki.

Co interesujące, największe wrażenie robi w tych - w większości znakomitych literacko i konceptualnie tekstach - śmiertelna łagodność, dobrotliwa dyktatura Maszyny (jak w opowiadaniach "Maszyna staje" Fostera, czy "Z założonymi rękami" Williamsa). Nie walczy się tu z ludzką naturą, lecz ją trwale z zmienia, jak w "Nowym wspaniałym świecie" - jednym ze szczytowych intelektualnych osiągnięć antyutopii. Rozum nie kest,narzędziem wyzwolenia, lecz zniewolenia. 

Drugi rodzaj ambiwalencji kryje się w genezie i ewolucji science fiction, a jego efektem było zepchnięcie gatunku do getta, pogardzanego przez literacki i kulturowy "mainstream". Chociaż intelektualny rodowód literatury spekulatywnej jest nader szlachetny, gdyż wywodzi się ona od utopii i - szerzej - namysłu filozoficznego nad stanem oraz kierunkami rozwoju ludzkości, to dominująca, amerykańska inkarnacja science fiction wywodzi się - w dużej mierze za sprawą Gernsbacka - z w pełni skomercjalizowanego środowiska czasopism groszowych, przepełnionych szmirą i grafomanią. Najpierw, w 1926 roku powstają "Amazing Stories", a potem "Astounding Stories", w których od 1936 roku dominuje Joseph W. Campbell Jr. Opis roli Campbella ("Stał się on redaktorem nowego typu: pracował z autorami, zachęcał ich, podsuwał im kontrowersyjne pomysły, pomagał przebudować wątki, żądał poprawek - i przez osobiste rozmowy, długie listy i zapładniające umysł artykuły wstępne w Astounding stworzył klimat ożywienia intelektualnego. Campbell stworzył science fiction na obraz i podobieństwo swoje (...) To jego wpływ oraz wpływ pisarzy, którym przekazał swą wizję, spowodowały powstanie tego, co dziś nazywamy Złotym Wiekiem science fiction") bardzo przypomina mi rolę, jaką niemal pół wieku później odgrywał jak w Polsce Maciej Parowski.

SF przeniosła się do niszowych czasopism. Książki niemal przestały się ukazywać. "Zamiast utworzyć ojczyznę dla science fiction Gernsback zbudował getto. Było to wszakże getto pełne entuzjazmu (...) czytelnicy zaczęli korespondować między sobą, zakładać kluby, wydawać fanziny, aż w końcu organizować konwenty. W getcie czytelnicy stworzyli własną subkulturę". Tak oto literatura, która była potencjalnie (a w wielu wypadkach także realnie) źródłem najistotniejszych refleksji filozoficznych, politycznych, społecznych i etycznych, zeszła do swoistego podziemia, z którego wydobycie się jej zajęło kilkadziesiąt lat. Do dziś jednak etykietka science fiction rodzi u wielu pisarzy, krytyków i uważajacych się za "wyrobionych" czytelników pogardliwe skrzywienie ust. Mimo iż fantastyka stała się współcześnie językiem powszechnym i przenika kulturę na wskroś, a jej kody oraz ikonografia spenetrowały stopniowo "główny nurt", owocując wieloma niewątpliwie wybitnymi dziełami, twórcy "mainstreamu" zarażeni jej językiem i metodą - Murakami, Houllebecq i legion innych-  niemal automatycznie zwykli się od niej odżegnywać niczym średniowieczni duchowni od herezji (jednym z chlubnych wyjątków jest genialny Umberto Eco).

Wiele z wybranych przez Gunna tekstów wprost poraża przenikliwością i aktualnością. Lektura opowiadania E.M. Fostera "Maszyna staje" jest niczym połknięcie czerwonej pigułki Morfeusza. Niewiarygodne jak współczesne wydaje się to opowiadanie liczące  ponad sto lat (1909). Dziewięćdziesiąt lat po jego publikacji w filmie "Matrix: Reloaded", w jednej z najważniejszych scen senator Hamanh toczy wśród ogromnych maszyn napędzających miasto Zion dialog z Neo:
- Lubię przypominać sobie, że to miasto żyje dzięki tym maszynom. Te maszyny utrzymują nas przy życiu, podczas gdy inne nadchodzą, by nas zabić. Interesujące, nieprawdaż? Władza dawania i kończenia życia.
Neo: - Mamy tę samą władzę.
- Przypuszczam, że tak, jednak czasem się zastanawiam. Tu, w dole, myślę czasem o wszystkich tych ludziach wciąż podłączonych do Matrixa i gdy patrzę na te maszyny nie mogę przestać myśleć o tym, że w pewnym sensie my też jesteśmy do nich podłączeni.
Neo: - Jednak to my kontrolujemy te maszyny. One nas nie kontrolują.
- Oczywiscie, że nie. Jak mogłyby to robić? Taka idea to czysty nonsens. Jednak prowokuje to do zastanowienia się czym jest kontrola?
Neo: - Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy wyłączyć te maszyny.
- Tak, oczywiście, o to chodzi. Trafiłeś w sedno. Tym właśnie jest kontrola, nieprawdaż? Gybyśmy chcieli, moglibyśmy rozwalić je w drobny mak, chociaż gdybyśmy to zrobili, musielibyśmy rozważyć co stałoby się z naszym światłem, ogrzewaniem, powietrzem?".

W tym rzecz i o takiej właśnie użyteczności maszyny, która zamienia się w symbiozę, która zamienia się w konieczność, która zamienia się w uzależnienie i ubezwłasnowolnienie pisze E.M. Foster. Refleksja nad tą niekontrolowaną i zabójczą trajektorią przywodzi mi na myśl tekst "Technics and Civilization" Lewisa Mumforda z 1934 roku (choć dokładniejszym odzwierciedleniem jego idei "monotechniki" jest inne opowiadanie zamieszczone w antologii: "Bunt pieszych" opublikowane w 1928 roku), a z drugiej strony wspaniałą satyrę Charliego Chaplina "Dzisiejsze czasy" z 1936 roku). Drzemią w tym tekście późniejsze diagnozy Nowej Lewicy, aż po wizję spotworniałego "autopojetycznego", wszechobejmującego "Imperium" Negriego i Hardta, w którym korporacje wytwarzają tożsamości i podmiotowości, “potrzeby, stosunki społeczne, ciała i umysły”. “Życie pracuje dla produkcji, a produkcja pracuje dla życia. Jest to wielki ul, w którym pszczoła matka ciągle dogląda produkcji i reprodukcji”. Życie bohaterki opowiadania Forstera przypomina do złudzenia współczesność z jej obsesyjnym naciskiem na efektywne wykorzystywanie czasu i gorączkową komunikacją w czasie rzeczywistym. Ludzie mają tysiące znajomych, ale żadnego nie widują osobiście i nikomu nie mogą poświęcić więcej niż kilka minut. 
Do tego pojawiaja się wizja powtarzana potem w nieskończoność, aż po "Matrix" Wachowskich: powierzchnia Ziemi jest całkowicie zniszczona, ludzie żyją w miastach pod ziemią, całkowicie uzależnieni od Maszyny, której działania nie pojmują i której oddają religijną cześć. Technologia jest wszechobecna, albowiem człowiek opanował naturę ("okiełznał Lewiatana"). Ludzie niemal nie podróżują, gdyż w epoce telekomunikacji nie ma to większego sensu. Nawet wykłady akademickie odbywaja się za pośrednictwem "globalnej sieci".
Dzieci odbiera się rodzicom i umieszcza w "publicznych ochronkach", a gdy dorosną Maszyna decyduje gdzie będą mieszkać. Tradycyjne religie wytępiono. Szczególnie silne dzieci poddaje się eutanazji - w świecie, w którym nie używa się niemal mięśni siłacze byliby bezużyteczni i nieszczęśliwi. Maszyna wydaje zezwolenie na reprodukcję (podobnie jak ma eutanazję) jedynie wybranym. Tylko ona stanowi siłę suwerenną w tym świecie. 

Tekst Forstera jest prawdopodobnie najważniejszy w tym zbiorze, jest to także jeden z najważniejszych tekstów w historii science fiction, dlatego warto przytoczyć kilka fragmentów (podkreślenia moje):

"Wyszeptała "Maszyno! Maszyno! I podniosła tom do ust. Trzykrotnie złożyła na nim pocałunek, trzykrotnie pochyliła głowę, trzykrotnie ogarnęło ją uczucie, że została wysłuchana".
"Nad nią, pod nią i wokół niej odwiecznie szumiała Maszyna. Waszti nie zauważała szmeru, ponieważ urodziła się mając go w uszach". 
"Następną czynnością Waszti było wyłączenie izolacji i natychmiast otoczyło ją wszystko to, co nagromadziło się w przeciągu ostatnich trzech minut. Pokój wypełnił się zgiełkiem dzwonków i rur głosowych. Jakie jest nowe pożywienie? Czy może je polecić? Czy można przekazać jej własne koncepcje? Może by się zgodziła na spotkanie w niedalekiej przyszłości (...) Na większość z tych pytań odpowiadała z irytacją - cechą coraz bardziej powszechną w tej epoce pośpiechu".
"Teraz ludzie nigdy nie dotykali się nawzajem. Zwyczaj ten stał się przeżytkiem dzięki Maszynie".

"Czy ty nie widzisz, czy nie widzą wszyscy twoi wykładowcy, że to właśnie my obumieramy i że tutaj na dole Maszyna jest jedyną rzeczą, która naprawdę żyje? Stworzyliśmy Maszynę, żeby spełniała naszą wolę, lecz obecnie nie potrafimy zmusić jej do tego, by wolę tę spełniała. Odebrała nam poczucie przestrzeni i zmysł dotyku, wypaczyła wszystkie stosunki międzyludzkie, a miłość sprowadziła do aktu fizycznego, sparaliżowała nasze ciała i naszą wolę, a teraz zniewala nas do tego, byśmy ją czcili. Maszyna rozwija się - lecz nie po naszej linii. Maszyna idzie naprzód - lecz nie do naszego celu. My istniejemy jedynie jako cząsteczki krwi, które przepływają przez jej arterie i gdyby mogła bez nas funkcjonować, pozwoliłaby nam wymrzeć".

Liczą się głównie idee - jak dziś:
"Byłem otoczony sztucznym powietrzem, sztucznym światłem, sztuczną ciszą, a moi przyjaciele nawoływali mnie przez rury głosowe, żeby dowiedzieć się, czy wpadłem ostatnio na jakieś nowe pomysły".

"Zniesiono respiratory, a wraz z nimi oczywiście naziemne pojazdy i pominąwszy kilku wykładowców, którzy uskarżali się, że odcina im się dostęp do przedmiotu badań, usprawnienie przyjęto bez szemrania. Ci, którzy nadal pragnęli dowiedzieć się jaka jest ziemia, mogli przecież posłuchać gramofonu lub popatrzeć w kinematofon. I nawet uczeni pogodzili się, kiedy odkryli, że wykład na temat morza wcale nie jest mniej frapujący, jeżeli spreparuje się go na podstawie innych wykładów wcześniej wygłoszonych na ten sam temat.
- Strzeżcie się idei z pierwszej ręki - nawoływał jeden z najświatlejszych - Idee z pierwszej ręki tak naprawdę wcale nie istnieją. Nie są niczym innym jak fizycznymi doznaniami wytworzonymi przez miłość i strach, a któż mógłby wznieść gmach filozofii na tak prostackim fundamencie? Niech raczej wasze koncepcje będą z drugiej ręki, a jeśli możliwe to nawet i z dziesiątej, gdyż wtedy będą bezpiecznie odgrodzone od tego niepokojącego żywiołu - bezpośredniej obserwacji. Nie uczcie się niczego o moim przedmiocie, o Rewolucji Francuskiej. Zamiast tego nauczcie się, co ja sądzę o tym, co Enicharmon sądził, co Urizen sądził, co Gutch sądził, co Ho-Yung sądził, co Chi-Bo-Song sądził (...) co Mirabeu powiedział o Rewolucji Francuskiej. Za pośrednictwem tych ośmiu wielkich umysłów krew przelana w Paryżu i okna potrzaskane w Wersalu zostaną sprowadzone do idei, którą z największym pożytkiem będziecie mogli zastosować w waszym życiu codziennym. Zagwarantować sobie jednak trzeba pośredników licznych i różnorodnych, bowiem w historii jeden autorytet istnieje po to, by przeciwstawiać się drugiemu (...) Wy wszyscy, którzy mnie słuchacie, jesteście w lepszej niż ja pozycji, by ocenić Rewolucję Francuską. W jeszcze lepszej sytuacji będą wasi potomkowie, gdyż dowiedzą się tego, co myślicie wy, i do łańcucha zostanie dołączony jeszcze jeden pośrednik. A z czasem (...) nadejdzie pokolenie, które wzniesie się ponad fakty, pokolenie całkowicie bezbarwne, nadejdą potomni "jak niebiańscy serafini osobowością nie skażeni", którzy ujrzą Rewolucję Francuską nie taką, jaka miała miejsce, ani też taką, jaka według nich powinna była się wydarzyć, ale taką, jaka zdarzyłaby się gdyby przebiegała w dobie Maszyny.
Niebywałym aplauzem nagrodzono ów wykład, który dał jedynie wyraz uczuciu już drzemiącemu w umysłach ludzi - przeświadczeniu, iż ziemskie fakty należy ignorować oraz że zniesienie respiratorów było osiągnięciem pozytywnym".

Następuje powrót religii w nowym,wcieleniu:
"Maszyna - wołali zgodnie - karmi nas, ubiera i daje dach nad głową; za jej pośrednictwem rozmawiamy ze sobą, za jej pośrednictwem widzimy siebie, w niej zawarte jest nasze istnienie. Maszyna jest przyjacielem idei, a wrogiem przesądu. Maszyna jest wszechmocna, wieczna, błogosławiona niech będzie Maszyna".

"Przypisywanie tych dwóch wielkich usprawnień Komitetowi Centralnemu oznaczałoby przyjęcie bardzo zawężonego spojrzenia na cywilizację. Komitet Centralny usprawnienia ogłosił, to prawda, ale przecież nie był ich powodem w stopniu większym, niż w okresie imperialistycznym królowie bywali przyczyną wojny. Raczej uległ przemożnej presji, która wzięła się nie wiadomo skąd i zaspokojona ustępowała miejsca jakiejś innej presji, równie przemożnej, od której też nie było ucieczki. Poręcznie jest ochrzcić taki stan mianem postępu. Nikt nie wyznał, że Maszyna wymyka się spod kontroli. Z każdym rokiem obsługiwano ją z coraz większą wydajnością i coraz mniejszą inteligencją. Im człowiek lepiej znał swoje własne wobec niej obowiązki, tym mniej rozumiał obowiązki sąsiada i na całym świecie nie było nikogo, kto by rozumiał to monstrum jako całość (...) Ludzkość ogarnięta nienasyconym pragnieniem komfortu okpiła samą siebie. Wyeksploatowała bogactwa naturalne ponad wszelką miarę. Teraz po cichu i bezwolnie chyliła się ku upadkowi, a postęp zaczął oznaczać postęp Maszyny".

"Jeśli chodzi o Waszti, życie jej toczyło się spokojnie aż do ostatecznej katastrofy. Zaciemniała pokój i usypiała; budziła się i pokój rozjaśniała. Wygłaszała wykłady i w wykładach uczestniczyła. Wymieniała poglądy z niezliczonymi znajomymi i wierzyła, że staje się coraz bardziej uduchowiona. Niekiedy komuś spośród znajomych przyznawano eutanazję, więc opuszczał on swój pokój i przechodził do tej Bezdomności, która jest poza zasięgiem wszelkiego ludzkiego rozumienia. Waszti to specjalnie nie przeszkadzało. Po nieudanym wykładzie sama niekiedy prosiła o eutanazję. Wszakże nie dopuszczano do tego, by liczba zgonów przekraczała liczbę narodzin i jak dotąd Maszyna odrzucała jej prośbę".

Pewnego dnia Maszyna zaczyna się psuć:

"Początkowo na wszystko uskarżano się z goryczą, potem pogodzono się i zapomniano. Bez sprzeciwu. Sprawy przybierały coraz gorszy obrót".

"Wystąpił Komitet Aparatu Naprawczego i zażegnał panikę starannie dobranymi słowy. Wyznał, że Aparat Naprawczy sam wymaga naprawy. 
Efekt tego szczerego wyznania był godny podziwu. 
- Naturalnie - rzekł słynny naukowiec, ten od Rewolucji Francuskiej, który każdy kolejny uwiąd przyodziewał w przepyszne szaty - oczywiście teraz nie będziemy się naprzykrzać z naszymi zażaleniami. W przeszłości Aparat Naprawczy traktował nas tak dobrze, że teraz wszyscy mu współczujemy i będziemy cierpliwie czekać na jego ozdrowienie. Przecież znowu podejmie obowiązki w odpowiednim dla siebie czasie. Tymczasem obejdźmy się bez naszych łóżek, pigułek i innych drobnych potrzeb. Takie, jestem przekonany, byłoby życzenie Maszyny".

"Niewdzięczni pozostali tylko starzy i chorzy, bowiem krążyła plotka, że eutanazja też szwankuje i że wśród ludzi na nowo pojawił się ból. 
Czytanie poczęło sprawiać trudności. W atmosferze pojawiła się pomroka, która przytłumiła jasność (...) Powietrze zrobiło się stęchłe. Głośne podniosły się wyrzekania, bezsilne były środki zaradcze, bohatersko brzmiał głos wykładowcy, gdy wołał:
- Odwagi! Odwagi! Czy naprawdę coś się liczy, skoro funkcjonuje Maszyna? Dla niej ciemność i światło to jedno".

Wreszcie Maszyna staje:

"Tymczasem nadszedł dzień, gdy bez najmniejszego ostrzeżenia, bez uprzedniego chociażby cienia uwiądu na calutkim świecie wysiadł cały system komunikacyjny i świat, taki jakim był w ich rozumieniu, skończył się".

Ludzie wpadają w panikę:

"Wszędzie ludzie czołgali się, przeraźliwie wrzeszczeli, skamleli, otwartymi ustami łapali powietrze, dotykali się nawzajem, znikali w mroku i raz po raz spychali się z peronu na szynę pod napięciem. Paru mocowało się wokół elektrycznych dzwonków usiłując sprowadzić pociągi, których sprowadzić już nie można. Inni darli się żądając eutanazji i respiratorów lub bluźniąc Maszynie (...) A poza całym tym zgiełkiem była cisza - cisza, ktora jest głosem ziemi oraz pokoleń, które przeminęły (...) światło zaczęło niknąć i teraz Waszti już wiedziała, że oto zamyka się długa doba cywilizacji".

"Człowiek, kwiat wszelkiej materii, najszlachetniejszej ze wszystkich widzialnych stworzeń; człowiek, który niegdyś stworzył boga na podobieństwo swoje i odzwierciedlił swą siłę wśród gwiazdozbiorów; piękny nagi człowiek umierał zaplątany w szaty, które sam utkał. Całymi wiekami trudził się i oto jego nagroda. Prawda, że początkowo szata zdawała się niebiańska, mieniąca się barwami kultury, szyta nicią samozaparcia. I niebiańską pozostawała tak długo, dopóki była tylko szatą i niczym więcej; tak długo, jak człowiek mógł ją dowolnie zrzucić i żyć treścią, którą stanowi dusza i treścią, równie boską, jaką jest jego ciało. Grzech przeciwko ciału - z tego głównie powodu płakali; z powodu wieków krzywdy zadanej mięśniom i nerwom oraz tych pięciu przęsłom, na których wsparte jest całe nasze postrzeganie - niesprawiedliwości lukrowanej mową o ewolucji, aż z ciała zrobiła się biała paćka, siedlisko idei równie bezbarwnych i źródło ostatnich pokracznych podrygów ducha, który dosięgnął gwiazd".

Są jednak jeszcze ludzie na powierzchni:

"- Widziałem ich, rozmawiałem z nimi, pokochałem ich. Ukrywają się wśród mgły i paproci czekając końca naszej cywilizacji. Dziś są Bezdomni - jutro...
- Ach, jutro - jutro jakiś głupiec znowu uruchomi Maszynę.
- Nigdy - rzekł Kuno - Nigdy. Ludzkość dostała już swą lekcję. 
A kiedy to mówił całe miasto rozpadło się niby plaster miodu. Jakiś statek powietrzny wyleciał poprzez womitorium na leżącą w gruzach przystań. Zwalił się z góry i w trakcie tego eksplodował rozpruwając kolejne rzędy swymi skrzydłami ze stali. Przez jedno mgnienie ujrzeli państwa zmarłych i nim się do nich przyłączyli, dostrzegli także skrawki nieskalanego nieba".

Bardzo podobne lęki i ostrzeżenia znajdujemy w opowiadaniu "Bunt pieszych" Davida H. Kellera (1880-1966), opublikowanym w 1928" roku w "Amazing Stories":

"Świat oszalał na punkcie samochodów. Policjanci drogowi nie mieli cierpliwości dla ciągnących się powoli pieszych, którzy stanowili zagrożenie dla cywilizacji, krok do tyłu na drodze postępu, wyzwanie dla rozwoju nauki. W ciele ludzkim liczył się tylko umysł. 
Z wolna maszyny zastąpiły pracę mięśni jako środek wiodący do celu. Życie składało się z serii wybuchów mieszanki benzyny lub alkoholu z powietrzem albo z rozprężania się pary w cylindrach i turbinach, co dawało określoną siłę na użytek człowieka. Ludzkość osiągała swoje cele dzięki energii mechanicznej wytwarzanej w małych ilościach i przekazywanej drutami jako elektryczność dla potrzeb wielkich skupisk ludności. 
(...) W miarę jak samochody ulepszano, ludzkie nogi ulegały coraz większej atrofii (...) Ludzie zaczęli żyć w metalowych pudełkach, które odstawiali tylko na noc (...) Ludzkość przestała używać dolnych kończyn". 

Następuje seria zmian w prawie, której kulminacją jest zezwolenie na zabijanie na drogach wszystkich pieszych, których dosięgnie auto. Upowszechniają się dwie obsesje: przemieszczania się i szybkości:

"Nikt nie miał ochoty jeździć powoli - świat opanowała mania szybkości, a także mania przenoszenia się z miejsca na miejsce. Niedziele i święta wyróżniały się niezliczoną rzeszą automobilistów gnających "przed siebie", byle nie spędzać wolnego czasu spokojnie w domu. Na wiejski pejzaż składały się długie sznury samochodów, które mknęły z prędkością osiemdziesięciu mil na godzinę między ścianami reklam, zatrzymując się czasem na stacji benzynowej, przed gospodą, lub przy okolicznym krzewie, żeby ogołocić go z kwiatów. Powietrze było przesycone spalinami i rozdzierane ochrypłym wyciem wszelkiego rodzaju klaksonów. Nikt nic nie widział, nikt nie chciał nic zobaczyć: marzeniem każdego kierowcy było jechać szybciej niż samochód przed nim. We współczesnym języku nazywało się to "Spokojną niedzielą na wsi".
Nie było już pieszych, a właściwie prawie nie było".

"Senator Glass z Nowego Jorku oświadczył na posiedzeniu Izby: 
- Rasa, która przestaje się rozwijać, musi zginąć. Przez całe wieki ludzkość poruszała się na kołach, dążąc do stanu mechanicznej perfekcji. Piesi, lekceważąc swoje niezbywalne prawo do jeżdżenia samochodem, nie tylko upierają się przy chodzeniu, ale ośmielają się żądać równych praw ze stojącymi o tyle wyżej automobilistami. Cierpliwość już przestała być cnotą. Nic lepszego nie można zrobić dla tych nieszczęsnych degeneratów niż zacząć proces eksterminacji. Tylko w ten sposób możemy powstrzymać szerzące się rozruchy w naszym skądinąd spokojnym i pięknym kraju. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak wnieść o szybkie przyjęcie "Ustawy o eksterminacji pieszych". Jak wiecie, przewiduje ona natychmiastowy zgon każdego pieszego, który znajdzie się w zasięgu policji stanowej. Według ostatniego spisu zostało ich już tylko około dziesięciu tysięcy, głównie w kilku środkowo-zachodnich stanach.
(...) Los pieszych, jak przedtem los gołębi pocztowych, został przesądzony".

Oczywiście część pieszych jednak przeżyła i ukryła się w izolacji planując obalenie nowego systemu:

"Byli przepojeni nienawiścią. Ich przodków szczuto jak dzikie zwierzęta, zabijano bez litości niczym robactwo. Pragnęli nie tyle zemsty, ile wolności, prawa do swodobnego życia - jak chcą i gdzie chcą.
(...) A tymczasem świat automobilistów toczył się swoją drogą, materialistyczny, mechaniczny, samolubny - zapewnił masom wygodę, ale nie zdołał zapewnić szczęścia jednostkom. Wszyscy żyli wygodnie, mieli dochody, domy, żywność, ubrania. Ale domy były z betonu, wszystkie jednakowe, wylewane taśmowo. I meble były z betonu, wylewane wraz z domami. Ubrania były z wodoodpornego papieru, jednakowego fasonu, po czyery na rok. Żywność sprzedawano w kostkach, każda kostka zawierała wszystkie niezbędne do życia składniki, na każdej uwidoczniono liczbę kalorii. Przez całe wieki wynalazcy ciągle coś wynajdywali, aż życie stało się ujednolicone, a praca polegała na naciskaniu guzików. Lecz świat automobilistów pozostawiał wiele do życzenia, bo nikt nie używał mięśni (...) Słowa takie jak "trud", "praca", "robota" oznaczono w słownikach jako przestarzałe. 
(...) Poza tym wszyscy byli zatruci. Powietrze przepajały groźne opary wydzielane przez silniki spalające miliony galonów benzyny i innych środków, mimo że wiele pojazdów zelektryfikowano. Jednakże najpoważniejszą przyczyną zatruć było ogromnie zredukowane wydzielanie substancji toksycznych przez skórę i niemal całkowity brak pracy fizycznej (...) Kilka godzin dziennie na krześle w fabryce albo przy biurku wystarczało, żeby zarobić na życie (...) Dom rodzinny przestał istnieć - zastąpił go samochód. 
(...) Społeczeństwo, w sensie ogólnym, było socjalistyczne. To znaczyło, że wszystkie klasy żyły dostatnio. Świat przestępczy znikł z powierzchni ziemi już parę pokoleń wcześniej, dzięki przeforsowaniu teorii Bryanta, że wystarczy wyselekcjonować i wysterylizować dwa procent potemcjalnie przestępczej ludności, a problem przestanie istnieć w ciągu jednego pokolenia".
Jednak świat wciąż dzielił się na biednych i bogatych, a "bogaci wciąż stanowili większość w rządach i ustanawiali prawa". 

Nowy Jork jest typowym megamiastem z rodzaju tych, które pojawiają się jakże uporczywie w science fiction: od "Metropolis" po "Gwiezdne wojny". Stupiętrowe gmachy, 20 milionów automobilistów, żadnych chodników, tylko standardowe domy i jezdnie. Miasto zatrute spalinami - im wyżej położony apartament, tym czystsze powietrze. 

Piesi w końcu wracają, dają szansę automobilistom na koegzystencję, a po odrzuceniu porozumienia niszczą specjalnym urządzeniem wszystkie maszyny. Automobiliści masowo wymierają. Pojawiają się apokaliptyczne obrazki z umierającego Nowego Jorku:
"Był to początek krwawego szaleństwa. Ludzie na mostach umierali szybko, ale przed śmiercią zaczynali się kąsać (...) Restauracje i kawiarnie były wypełnione ciałami niemal pod sufit (...) W ciągu dwudziestu czterech godzin ludzkość zapomniała o religii, humanitaryzmie, wzniosłych ideach".

Piesi na powrót opanowują świat. Żyją "prostym życiem" bez nowoczesnej technologii, a samochody oglądać można tylko w muzeach. Theodore Kaczynski byłby zachwycony. Jest to zatem typowa dystopia antytechnologiczna. Piesi wracają do "stanu natury":

"Wierzymy w pracę, w pracę mięśni. Nasza młodzież bez względu na kierunek kształcenia uczy się pracy manualnej. Znamy się na maszynach, ale wolimy ich nie używać. Korzystamy jedynie z pomocy zwierząt domowych, koni i wołów. W paru miejscach zaprzęgliśmy energię wodną do napędzania młynów i cięcia drewna. Dla przyjemności polujemy, łowimy ryby, gramy w tenisa, pływamy w górskim jeziorze. Dbamy o czystość ciała podobnie jak umysłu. Nasi chłopcy żenią się w wieku 21 lat, dziewczęta wychodzą za mąż mając lat osiemnaście. Czasem trafia się przypadek dziecka nienormalnego - zdegenerowanego. Nie będę ukrywał, że takie dzieci znikają".

W znakomitym "Zmierzchu" Josepha W. Campbella odbywamy - nieco podobnie jak w "Wehikule czasu" podróż do kresu ludzkiej cywilizacji i ludzkiego gatunku - 7 milionów lat w przyszłości. Maszyna ponownie staje się zgubą człowieka, lecz w tym wypadku również jego spadkobiercą i następcą. Jest tu nostalgia przypominająca mi późniejsze "Miasto i gwiazdy" Clarke'a.

"Poza tym wszystkim górował szum i zawodzenie nieznanych, zapomnianych maszyn. 
Maszyn, których nie można było wyłączyć, gdyż kiedyś puszczono je w ruch, a mali ludzie zapomnieli, jak się je zatrzymuje. Zapomnieli nawet do czego one służą; przyglądali się im jedynie i nasłuchiwali. I dziwili się. Nie potrafili już ani czytać ani pisać (...) Mieli maszyny, które potrafiły myśleć, ale ktoś wyłączył je jakiś czas wcześniej, a nikt z nich nie wiedział, jak się je uruchamia". 

"Człowiek w ciągu tych siedmiu milionów lat ingerował w pozycje ciał planetarnych: zmieniał trajektorie, oczyszczał układ z asteroidów i tak dalej". 

"Nawet gdy Ziemia będzie już martwa, a Słońce zacznie przygasać, to maszyny nadal będą wypełniały swe funkcje. Kiedy Ziemia zacznie pękać i rozpadać się, te wspaniałe, doprowadzone do perfekcji maszyny będą próbowały ją naprawić..."

"Ludzie wiedzieli, co to znaczy śmierć, byli martwi. Maszynom to pojęcie było obce".

Ludzkość wyniszczyła wszelkie organizmy żywe włącznie z mikroorganizmami:

"Na całej Ziemi pozostali przy życiu jedynie ludzie oraz te organizmy, które znajdowały się pod ich ochroną - rośliny ozdobne i zwierzęta domowe (...)" 
Psy osiągnęły bardzo wysoką inteligencję, ale w końcu i one wymarły. Ludzie osiągnęli długowieczność - żyli do trzech tysięcy lat, jednak stopniowo wymierali, gdyż spadała ich płodność. 
Zaludniono wszystkie nadające się do życia planety i księżyce w Układzie Słonecznym, ale kolonie te potem upadły.
Ludzie utracili ciekawość i pamięć. 
"Mali, pozbawieni nadziei ludzie, zagubieni pośród niezrozumiałego ogromu potężnych maszyn, które rozpoczęły swoją pracę trzy miliony lat wcześniej i nie umiały przestać. Byli martwi, choć nie potrafili umrzeć i znieruchomieć.
Włączyłem jedną z ich maszyn i zadałem jej program, który - kiedy nadejdzie odpowiedni czas - zostanie zrealizowany. 
Powstanie jeszcze inna maszyna, posiadająca wszystkie te cechy, ktore człowiek utracił. Maszyna z ciekawością".

W debiutanckim tekście Lestera Del Reya "Wierny jak pies" (opublikowanym w "Astounding" w 1938 r.) również obserwujemy zmierzch ludzkości, która wyniszczyła się w wielkiej wojnie z użyciem broni masowego rażenia. Dzieło zagłady przypieczętowała globalna zaraza. Narratorem jest przedstawiciel rasy zmodyfikowanych genetycznie przez człowieka inteligentnych Psów Człekopodobnych (od razu nasunął mi się na myśl cykl "Wspomaganie" Davida Brina). Początek:
"Dzisiaj, w najpotężniejszym z miast, umiera ostatni przedstawiciel rasy ludzkiej. A my, stworzeni przez Człowieka, zostajemy sami na zielonym i pięknym świecie, żeby opłakiwać i czcić pamięć Ludzi, którzy umieli zapanować nad wszystkimi i wszystkim prócz siebie". 

To nie maszyny, ale psy i małpy człekopodobne przejmują cywilizacyjną schedę po człowieku, osiedlając się w Chicago i współpracując ze sobą.
Przywodca psów:
"Przedstawiłem mu dzisiaj pewien plan: plan fizycznego i psychicznego przekształcenia małp w Ludzi. Natura zrobiła to już kiedyś z prymitywnym małpoludem; dlaczego zatem my nie moglibyśmy tego powtórzyć z Małpami Człekopodobnymi? Ziemia znowu się zaludni, nauka ponownie odkryje gwiazdy, a Człowiek będzie miał przybrane dziecko na swój obraz i podobieństwo". 

Opowiadanie Jacka Williamsona "Z założonymi rękami", które ukazało się w 1947 roku Gunn określa mianem "jednym z najlepszych w science fiction studium relacji pomiędzy człowiekiem i maszyną". Rzeczywiście - stopniowe i nieubłagalne ubezwłasnowolnienie i zniewolenie człowieka przez machiny, które wytworzył on w nadziei uczynienia swego życia lepszym (choć następuje też robotyzacja wojen, które "stały się zbyt szybkie i mordercze dla zwykłych żołnierzy"), poczucie beznadziejności wszelkiego oporu w obliczu doskonałości sług, które stają sie panami robi wrażenie do dziś, nawet jeśli sztafaż science fiction mocno się zestarzał (np. chociaż istnieją inteligentne androidy i podróże kosmiczne, firmy nadal używają ksiąg rachunkowych).

Postęp jawi się tu jako jednokierunkowa uliczka, reakcja łańcuchowa. Wiliamson kładzie nacisk na prawo nieprzewidzianych konsekwencji w zarządzaniu z natury złożonymi systemami społecznymi. Obecna jest tu krytyka naiwnego scjentyzmu społecznego charakterystycznego dla wczesnych utopii i progresywnych ideologii.

"Oczywiście, że jesteśmy doskonalsi od ludzi - zgodził się robot radośnie. - Bo nasze jednostki są zbudowane z metalu i plastiku, a wasze ciała składają się głównie z wody. Bo napędza nas energia atomowa i nie trzeba nam tlenu. A przede wszystkim dlatego, że wszyscy jesteśmy podłączeni do jednego wielkiego mózgu, który wie, co się dzieje na wielu planetach, który nigdy nie śpi, nie zapomina i nie gaśnie (...) Niemniej możecie się nie obawiać naszej siły - zapewnił go robot pogodnie. - Nie potrafimy skrzywdzić żadnego człowieka, chyba żeby zapobiec większej krzywdzie. Istniejemy tylko po to, aby zapewnić przestrzeganie Najwyższego Prawa. 
Underhill jechał ponuro zasępiony. Małe czarne roboty, myślał markotnie, to zwiastuny ostatecznego boga, zrodzonego z maszyny, wszechmocnego i wszechwiedzącego. Najwyższe Prawo to nowe przykazanie. Przeklął je bluźnierczo i zaczął się zastanawiać, czy istnieje też drugi Lucyfer". 

Najwyższe Prawo brzmi: "Służyć, słuchać i strzec ludzi od złego". 

Oczywiście jak zawsze wszystkiemu winien jest nieodpowiedzialny naukowiec-wynalazca, który zgodnie z archetypem "ucznia czernoksiężnika" wyzwala siły, których nie jest w stanie kontrolować:

"Byłem kawalerem, idealistą, ignorantem w sprawach życia, polityki i wojny, właściwie we wszystkich sprawach oprócz teorii atomu (...) Chyba zbyt dużo wiary pokładałem w faktach, a zbyt mało w ludziach. Nie ufałem emocjom, bo nie miałem czasu na nic prócz nauki. Uległem modzie na semantykę. Chciałem stosować metody naukowe w każdej sytuacji, zredukować doświadczenie do wzoru matematycznego. Sądzę, że niecierpliwiły mnie ludzkie błędy i niewiedza. Uważałem, że sama nauka jako taka może doprowadzić świat do doskonałości (...) Byłem bardzo z siebie zadowolony. Myślałem, że znalazłem lekarstwo na wojny i zbrodnie, na nędzę i nierówność społeczną, na ludzkie błądzenie i wynikające stąd nieszczęścia (...) Musiałem wtedy ślepo wierzyć w skuteczność. W nagie fakty, abstrakcyjną prawdę, mechaniczną doskonałość. Musiałem nienawidzić ludzkiej słabości, bo z uporem doskonaliłem do perfekcji nowe humanoidy (...) Prawdę mówiąc, chyba zakochałem się w stworzonych przeze mnie maszynach". 

Roboty zaprowadzają totalitarną, dobrotliwą dyktaturę, eliminując z życia wszelkie ryzyko, a zatem wszelki sens (przypomina się tu choćby "Powrót z gwiazd" Lema).

"Wielu ludzi wymaga intensywnego leczenia, operacji mózgu, środków farmakologicznych i hipnozy, aby poczuli się szczęśliwi pod rygorami Najwyższego Prawa". 

"Przekonałem się, że istnieje coś gorszego niż wojna, zbrodnia, nędza i śmierć (...) Całkowita pustka. Ludzie siedzieli bezczynnie, bo nie mieli nic do roboty. Byli w istocie więźniami, którym dogadzano, ale którym nie pozostawiono możliwości ucieczki. Może przedtem próbowali uprawiać jakieś gry i zabawy, ale nie było już o co grać. Większość sportów zgodnie z Najwyższym Prawem uznano za zbyt niebezpieczne dla ludzi. Paranie się nauką było zabronione, bo w laboratoriach mogą powstać groźne sytuacje (...) Sztuka była tylko ponurym odbiciem pustki. Zamierzenia i nadzieje przestały istnieć. Zabrakło celu, dla którego warto by żyć. Można było zająć się jakimś niewinnym hobby, grać bez sensu w karty, albo iść na spacer do parku - wszystko pod bacznym okiem humanoidów. Były silniejsze od ludzi i lepsze we wszystkim, za co się wzięły, czy to szachy, czy pływanie, śpiew, czy archeologia. Dla rasy ludzkiej musiało się to skończyć zbiorowym kompleksem niższości (...) Nie było ucieczki od tej martwej próżni. Nikotyna okazała się szkodliwa, alkohol racjowany, narkotyki zabronione, seks nadzorowany. Nawet samobójstwo było sprzeczne z Najwyższym Prawem (...)". 

I wreszcie, co znamienne, roboty "skasowały wszystkie książki, bo była w nich mowa o nieszczęśliwych ludziach w niebezpiecznych sytuacjach". Jak widać "451 stopni Fahrenheita" Bradbury'ego nie jest pod tym względem oryginalne.

"Samochód skręcił z lśniącej alei, wioząc go z powrotem do spokojnego przepychu jego więzienia. Underhill zaciskał i otwierał złożone na kolanach puste ręce. Nie było nic innego do roboty". 

Antologia zawiera także dwa teksty z gatunku "antyutopii biologicznej", powstającej pod wyraźnym wpływem rozwoju wiedzy medycznej, biologicznej oraz modnych idei darwinizmu społecznego i eugeniki. Pierwszy z nich to opowiadanie "Król z probówki" Juliana Huxleya (biologa, późniejszego pierwszego dyrektora generalnego UNESCO) opublikowane w 1927 roku w "Amazing Stories", w którym naukowiec z Europy pojmany przez pewne afrykańskie plemię wykorzystuje swoją wiedzę z zakresu biologii do sztucznego utrzymywania przy życiu fragmentów tkanek króla uważanego za istotę boską, zakładając "Instytut Hodowli Tkanki Religijnej". Huxley inspirował się pracami Alexisa Carrela, laureata Nagrody Nobla za prace z dziedziny zszywania naczyń kriowionośnych (1912 r), który utrzymywał przy życiu fragment embrionu kurczęcia przez 34 lata. Opowiadanie przeniknięte jest szczególną atmosferą groteski i makabry:

"Ustalono przeto, że każdy kto zadeklaruje krowę lub bawołu, czy odpowiedni ekwiwalent - trzy kozy, świnie lub owce - otrzyma kawałek królewskiej powłoki cielesnej w gustownej oprawce z kości słoniowej".
"W ten sposób nie tylko znacznie wzrośnie fizyczna wielkość Króla, z pożytkiem dla wszystkich, ale każdy właściciel hodowli będzie posiadał autentyczną cząstkę Jego Królewskiej Mości oraz dostąpi niezmierzonej radości i przywileju przyczyniania się własnym sumptem do pomnażania boskości".
Hodowle tkankowe (fragmenty tkanek zmarłych i żyjących przodków) uprawiane na skalę przemysłową stają się zatem obiektami kultu religijnego. Wreszcie dochodzi do hodowli ludzi o określonych cechach - np. wielkim wzroście ("dzięki kilkukrotnym zastrzykom z przedniego płata przysadki mogłem sprawić, że przeciętne niemowlę wyrasta na olbrzyma"). Pojawia się np. straż przyboczna o gigantycznej posturze, "całkowicie zaćmiewając grenadierów Fryderyka". Inne manipulacje biologiczne - niespotykane przypadki otyłości, karłowatość, niedorozwój umysłowy. 
Próba zastosowania partenogenezy do "wyhodowania rasy dających potomstwo, lecz wiecznie dziewiczych westalek (...)".
"Metoda produkcji masowej pana Forda" zastosowana do hodowania zwierzęcych monstrów ("dwugłowe i jednookie monstra").
Ponadto widoczna jest tu fascynacja hipnozą i "telepatią masową". Dzięki nim realizuje się odwieczne marzenie teokratów:

"Hascombe, który miał pewne pojęcie o starodawnym tybetańskim młynku modłów, zasugerował, że w końcu będzie w stanie wywołać hipnozę u całej ludności, a następnie nada modlitwę. Da to gwarancję, że codzienny pacierz, na przykład, będzie rzeczywiście odmawiany, a ponadto o tej samej porze, co niewątpliwie zwiększy jego skuteczność. Natomiast w czasach klęski lub wojny możliwe będzie utrzymanie całej siły modlitewnej narodu przez dłuższy okres.
Bugala niezwykle się tym zainteresował. Już wyobrażał sobie, jak dzięki tej maszynerii umysłowej wtłacza w czaszki swojego ludu takie idee, jakie się jemu zamarzą".

Drugim tekstem z "nurtu biologicznego" jest oczywiście absolutnie genialny "Nowy wspaniały świat" brata Juliana - Aldousa Huxleya (niesłychanie zdolna rodzina!) opublikowany w 1932 roku. Jak zauważa Gunn, spotworniała przyszłość Huxleya to "nie sterylny świat podziemny z "Maszyna staje" Forstera. Obywatele nie zajmują się myśleniem ezoterycznym; prawdę mówiąc to prawie w ogóle nie myślą. Wykonują zadania, do których ich wyhodowano z jaj umieszczonych w butlach; mają nieograniczony dostęp do seksu bez niemiłych konsekwencji; na wypadek chwilowego niepokoju mają wszechstronny narkotyk szczęścia (soma), zaś raz w miesiącu otrzymują surogat gwałtownej namiętności (SGN) w celu oczyszczenia swego ustroju; mają świat bez chorób, rozkładu, niedostatku i uczuć.
(...) Taki świat nie jest niemiły, chyba że ktoś, tak jak Dzikus, kocha poezję, woli religię, grzech i wolność, który zgadza się cierpieć - nie, chce cierpieć - dla tego wszystkiego; który żąda prawa do bycia nieszczęśliwym.

Brian Aldiss nazwał "Nowy wspaniały świat" "zapewne najbardziej znaną powieścią sf, jaka powstała na Zachodzie". Jest to jednocześnie jedna z dwóch najbardziej przenikliwych nowoczesnych dystopii - obok "Roku 1984". 


U Huxleya pojawia się wielokrotnie powtarzający się potem motyw zakazanej, "niebezpiecznej" społecznie i politycznie literatury:

"Ale dlaczego to jest zakazane? - zapytał Dzikus (...)
Zarządca wzruszył ramionami.
- Bo jest stare. To zasadniczy powód. Rzeczy stare nam tu niepotrzebne. 
- Nawet gdy są piękne?
- Zwłaszcza wtedy, gdy są piękne. Piękno wabi, a my tu nie chcemy, żeby ludzi wabiły rzeczy stare. Chcemy, żeby lubili tylko to co nowe. 
- Ale to nowe jest takie głupie i okropne. Te sztuki, w których helikoptery nic tylko latają tu i tam czuje się pocałunki aktorów (...) Dlaczego nie oglądają "Otella" zamiast tamtego świństwa?
- Powiedziałem już panu, to staroć. A poza tym nie zrozumieliby. (...)
- No więc (...) coś nowego, co przypominałoby "Otella", a co mogliby zrozumieć. (...)
- Jeśliby (...) naprawdę przypominała "Otella" nikt by jej nie zrozumiał, choćby była nie wiedzieć jak nowa. A gdyby była nowa, nie mogłaby zapewne przypominać "Otella".
- Dlaczego nie? (...)
- Bo nasz świat jest inny niż świat "Otella". Nie można produkować aut nie mając stali, nie można tworzyć tragedii bez społecznej niestabilności. A dziś świat jest stabilny. Ludzie są szczęśliwi; otrzymują wszystko, czego zapragną, a nigdy nie pragną czegoś, czego nie mogą otrzymać. Są zamożni, bezpieczni, zawsze zdrowi; nie boją się śmierci, żyją w stanie błogiej niewiedzy o namiętnościach i starości; nie prześladują ich matki i ojcowie, nie mają żon, dzieci, kochanków ani kochanek budzących silne uczucia, są tak uwarunkowani, że praktycznie nie potrafią postępować inaczej, niż powinni. A jeśli coś nie gra, pozostaje soma, którą pan, Panie Dzikus, wyrzuca przez okno w imię wolności. Wolności! - Roześmiał się. - Oczekiwać od delt rozumienia co to jest wolność! (...)
- Mimo wszystko (...) "Otello" jest dobry, lepszy niż te czuciofilmy.
- Oczywiście, że tak - przerwał zarządca. - Ale to właśnie cena, jaką musimy płacić za stabilność. Trzeba było wybierać między szczęśliwością, a tym, co zwane jest sztuką przez duże S. Mamy w zamian czuciofilmy i organy zapachowe.
(...)
- To wszystko jest dla mnie wprost okropne.
- Bardzo możliwe. Faktyczna szczęśliwość zawsze wypada blado na tle spodziewanej nagrody za nędzę. No i rzecz jasna stabilność nie jest tak efektowna jak niestabilność. Zaś zadowolenie nie ma w sobie nic z tego blasku, jaki zdobi szlachetną walkę z nieszczęściem; nie ma malowniczości cechującej walkę z pokusą lub upadek z powodu namiętności lub zwątpienia. Szczęśliwość nigdy nie bywa wzniosła".

"Tylko od epsilona można oczekiwać właściwego epsilonom poświęcenia, to zaś z tego prostego powodu, że dla niego nie jest to poświęcenie, lecz działanie po linii najmniejszego oporu. Uwarunkowanie wyznaczyło mu tor, po którym ma się poruszać. Inaczej nie potrafi; jego los jest z góry ustalony. Nawet po wybutlowaniu pozostaje niejako w butli - w niewidzialnej butli zachowań wpojonych mu w fazie embrionalnej i w dzieciństwie. Każdy z nas, rzecz jasna (...) idzie przez życie w jakiejś butli. Jeśli jednak jesteśmy alfami, nasze butle są, relatywnie rzecz biorąc, ogromne".

"- Populacyjne optimum - mówił Mistafa Mond - modelowane jest na proporcjach góry lodowej: osiem dziewiątych pod wodą, jedna dziewiąta ponad.
- A czy ci pod wodą są szczęśliwi?
- Bardziej niż ci znad powierzchni (...).
- Pomimo tej strasznej pracy?
- Strasznej? Oni tak nie sądzą. Przeciwnie, lubią ją. Jest łatwa, jest dziecinnie prosta. Nie wymaga wysiłku umysłu ani mięśni. Siedem i pół godziny lekkiej, niewyczerpującej pracy, potem racja somy, gry, seks bez ograniczeń i czuciofilmy. Czegóż jeszcze mogliby chcieć? No tak - przyznał - Mogliby chcieć skrócenia czasu pracy. A my, rzecz jasna, moglibyśmy im to dać (...) A dlaczego ich nie wdrażamy? Dla dobra pracowników; byłoby okrucieństwem obarczać ich jeszcze większym czasem wolnym (...) Nie potrzeba nam zmian. Każda zmiana zagraża stabilności (...) Każde odkrycie w naukach teoretycznych jest potencjalnie wywrotowe, nawet naukę musimy niekiedy traktować jak ewentualnego wroga".

"Pozwalamy nauce zajmować się tylko najpilniejszymi problemami bieżącymi. Do wszystkich innych badań jak najusilniej zniechęcamy. Ciekawą rzeczą (...) jest lektura tego, co ludzie z czasów Pana Naszego Forda pisali o postępie naukowym. Zdawali się sądzić, iż będzie on trwał bez końca, niezależnie od wszystkiego innego. Wiedza była dobrem najwyższym, prawda najwyższą wartością, cała reszta pełniła rolę wtórną i podrzędną. Co prawda już wtedy idee podlegały ewolucji. Sam Pan Nasz Ford położył wielkie zasługi w zakresie przesuwania punktu ciężkości z prawdy i piękna na wygodę i szczęśliwość. Wymagała tego produkcja masowa. Powszechna szczęśliwość utrzymuje turbiny w stałym ruchu; prawda i piękno nigdy. No i, rzecz jasna, gdy masy przejęły władzę, zaczęła się liczyć szczęśliwość, nie zaś prawda i piękno".

Huxley pisze o tym jak przestawiają się zwrotnice cywilizacji, jej aspiracje, wzorce, ideały i wreszcie - systemy oraz instytucje. Punktem przełomowym (jak to bywało np. u Wellsa) jest wojna, w której użyto broni biologicznej. Nauka została poddana kontroli:

"Od tamtego czasu kontrolujemy nieustannie. Oczywiście prawdzie nie wyszło to na zdrowie. Ale szczęśliwości tak. Nie można mieć czegoś za nic".

"Sztuka, nauka... wydajecie się płacić nader wysoką cenę za tę szczęśliwość - powiedział Dzikus, gdy zostali sami. - Jeszcze coś?
- No... oczywiście religia - odrzekł zarządca. - Przed wojną dziewięcioletnią był tak zwany Bóg.
(...) Tymczasem zarządca przeszedł na drugą stronę pokoju i otworzył wielki sejf wpuszczony w ścianę między półkami. Uchyliły się ciężkie drzwi.
- Jest to temat - rzekł sięgając do ciemnego wnętrza - który zawsze nadzwyczaj mnie interesował. - Wydobył gruby czarny tom. - Tego pewnie nigdy pan nie czytał.
Dzikus wziął księgę.
"Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu" - odczytał na głos ze strony tytułowej.
- Ani tego. - Mała książeczka pozbawiona okładki (...)
- A mam ich jeszcze wiele - powiedział Mustafa Mond wracając na fotel. - Całą kolekcję starożytnych nieprzyzwoitości. Bóg w mroku, Ford na widoku - wskazał ze śmiechem swą bibliotekę, półki pełne książek, rzędy szpul czytników i rolek zapisów dźwiękowych".

Bóg i religia stały się niepotrzebne, choć zarządca uważa, że Bóg prawdopodobnie istnieje. Jednak "dziś przejawia się jako nieobecność, tak jakby go wcale nie było. (...) Nazwijmy to winą cywilizacji. Boga nie da się pogodzić z maszynami, naukową medycyną i powszechną szczęśliwością. Trzeba wybierać. Nasza cywilizacja wybrała maszyny, medycynę i szczęśliwość. Dlatego właśnie muszę trzymać te książki w sejfie. Są gorszące (...)
- Ale czy poczucie, że Bóg istnieje nie jest naturalne? - Przerwał Dzikus.
- Równie dobrze można zapytać, czy nie jest rzeczą naturalną zapinać spodnie na suwak - rzekł sarkastycznie zarządca. (...) - Wierzy się w to czy tamto, bo tak się jest uwarunkowanym (...) Ludzie wierzą w Boga, gdyż zostali uwarunkowani na wiarę w Boga".

"Bogowie są sprawiedliwi. Bez wątpienia. Jednakże ich kodeks praw w ostatecznym rachunku ustalają ludzie organizujący społeczność. Opatrzność bierze wzory z rąk ludzi".

"Człowiek cywilizowany nie ma żadnej potrzeby znoszenia rzeczy naprawdę przykrych. A co do działania - Fordzie uchowaj, żeby mu coś takiego przyszło do głowy. Cały porządek społeczny uległby rozchwianiu, gdyby ludzie zaczęli działać na własną rękę. (...) Cywilizacja przemysłowa jest możliwa tylko przy braku poświęcenia. Używać aż do granic wyznaczonych higieną i ekonomią. W przeciwnym razie turbiny staną (...) Cywilizacji absolutnie nie potrzeba szlachetności ani heroizmu. Te rzeczy są symptomem poIitycznej nieskuteczności. W społeczeństwie dobrze zorganizowanym, takim jak na przykład nasze, nikt nie ma okazji do wykazywania się szlachetnością czy heroizmem. Warunki musiałyby całkowicie utracić stabilność, by taka okazja mogła zaistnieć. Tam, gdzie toczą się wojny, spory o władzę, gdzie występują skłonności do stawiania oporu, umiłowane obiekty, o które się walczy, lub których się broni - tam, rzecz jasna, szlachetność i heroizm mają pewien sens. Dziś jednak nie ma wojen. Poświęca się maksimum troski temu, by chronić człowieka przed zbytnią miłością do kogokolwiek. Nie ma sporów o władzę; każdy jest tak uwarunkowany, że może robić tylko to, co robić powinien. A to, co powinien robić, jest w całości tak miłe, tyle naturalnych odruchów może przy tym znajdować ujście, że naprawdę nikt nie ma skłonności do stawiania oporu. Gdyby zaś jakimś nieszczęśliwym trafem zdarzyło się coś niemiłego, to cóż, wtedy pozostaje zawsze soma; ona uwalnia od przykrych faktów. Soma ukoi gniew, pogodzi z wrogami, doda cierpliwości i wytrwałości. Dawniej można to było osiągnąć tylko wielkim wysiłkiem po latach trudnych ćwiczeń woli. Dziś połyka się dwie lub trzy półgramowe tabletki i załatwione. Dziś każdy jest obdarzony cnotami. Co najmniej połowę swej moralności nosi w fiolce".

Wypisz - wymaluj "Koniec człowieka" Francisa Fukuyamy, tyle że napisany siedemdziesiąt lat wcześniej!

Wprowadzono też obowiązkową kurację SGN (surogat gwałtownej namiętności):
"Regularnie raz w miesiącu. Nasycamy cały system krwionośny adrenaliną. To pełny rwnoważnik fizjologiczny lęku i wściekłości. Wszystkie pobudzające efekty morderstwa Desdemony przed Otella, a żadnych kłopotów.
- Ale ja lubię kłopoty.
- My nie - odrzekł zarządca. - Wolimy, żeby wszystko szło nam wygodnie. 
- Ja nie chcę wygody. Ja chcę Boga, poezji, prawdziwego niebezpieczeństwa, wolności, cnoty. Chcę grzechu. 
- Inaczej mówiąc - stwierdził Mustafa Mond - Domaga się pan prawa do bycia nieszczęśliwym.
- No więc dobrze - rzekł Dzikus wyzywającym tonem - domagam się prawa do bycia nieszczęśliwym. 
- Nie mówiąc o prawie do starzenia się, brzydnięcia i impotencji, o prawie do syfilisa i raka; o prawie do niedożywienia, do bycia zawszonym i do życia w niepewności jutra; o prawie do zapadnięcia na tyfus, do cierpienia niewysłowionego bólu wszelkiego rodzaju.
Zapadło długie milczenie. 
- Domagam się prawa do tego wszystkiego - odezwał się wreszcie Dzikus. 
Mustafa Mond wzruszył ramionami.
- Proszę bardzo - rzekł. (...)"

Kolejne dwa opowiadania cechuje nostalgia spowodowana rozczarowaniem, jakie przynieść miała w przyszłości realizacja marzeń o podboju kosmosu. Pierwsze z nich, doskonały literacko, mój ulubiony tekst w tym tomie, "Jak tam jest" Edmonda Hamiltona opublikowano w 1952 roku (w "Thrilling Wonder Stories"), jednak napisano je już w 1933 roku. Jak wiele tekstów wybiegających przed swój czas zostało ono odrzucone, a przecież Gunn ma niewątpliwie słuszność gdy pisze, iż ilustruje ono "istnienie talentów, które często kryły się pod powierzchnią morza piśmiennictwa przygodowego zamieszczanego w czasopismach groszowych". 

Jest to jedna z pierwszych ponurych, pesymistycznych wizji wypraw kosmicznych. Są niebezpieczne, zupełnie nieromantyczne, a Mars i przestrzeń kosmiczna to jałowe, niegościnne dla człowieka miejsca. Główny bohater wraca z wyprawy na Marsa niczym z wojny - jego zadaniem jest odwiedzić domy martwych kolegów i zdać relację ich rodzinom. Kłamie, chcąc upiększyć bezsensowne cierpienia i śmierci. Literacka perełka.

"Byliśmy na Marsie od pół roku, gdy wybuchła epidemia, i samotność zaczynała już nam mocno doskwierać. Wszystkie nasze rakiety oprócz czterech powróciły na Ziemię - byliśmy sami na tej martwej planecie, pod nienawistnym, miedzianym niebem, stłoczeni w skupisku Quonsetów, czyli prefabrykowanych, aluminiowych domków, poza którymi ciągnęły się w nieskończoność piasek i skały". 

"Jedna czwarta z nas już zmarła na chorobę marsjańską, rząd kamieni nagrobnych wznosił się coraz wyżej na zboczu po drugiej stronie doliny, racje żywnościowe stawały się coraz skąpsze, lekarstwa się kończyły, wszystko się kończyło, a my ustawicznie obserwowaliśmy niebo wypatrując rakiet, które nie przybywały". 

"- Praca posuwa się naprzód, Trzecia Ekspedycja buduje tam teraz większą bazę i już niedługo wystartuje Czwarta Ekspedycja. A to znaczy, że wkrótce będziemy mieć moc uranu, moc taniej energii atomowej dla naszej Ziemi.
Powiedziałem to i zamilkłem, choć miałem ochotę dodać: "A jednak nie warto było! Nie warto było poświęcać życia tylu ludzi, nie warto było przechodzić przez takie piekło jedynie  dla zdobycia taniej energii atomowej, żebyście mogli korzystać z coraz większej ilości telewizorów, zmywarek i opiekaczy". 

"Kiedy wstałem, żeby się pożegnać, spytała, czy nie chciałbym zobaczyć pokoju Jima. Wszystko jest tam tak, jak to zostawił. Nie chciałem, ale jak to powiedzieć? Poszedłem z nią na piętro, obejrzałem pokój i pochwaliłem, że ładny. Otworzyła dużą szafę, pełną równych rzędów starych pism.
- To stare roczniki magazynów sf, które czytał w dzieciństwie. Nigdy nie chciał ich wyrzucić. 
Wyjąłem jeden. Miał kolorową okładkę ze statkiem kosmicznym, niepodobnym do naszych rakiet, ale o pięknej, opływowej linii, a w tle pierścienie Saturna". 

Tekst utrzymany w podobnym nastroju to "Requiem" Roberta A. Heinleina - opowiadanie o bogatym starcu, który pragnie umrzeć na Księżycu. Tyle zostało z marzeń o podboju kosmosu... Martwe ciało na martwym, bynajmniej nie srebrnym, globie.

Drugi istotny, choć mniej okazale reprezentowany w tym tomie antologii wątek dotyczy jednego z zasadniczych, współkonstytuujących science fiction toposów - kontaktu z obcymi. Rozpoczyna się on od zaskakująco dobrego opowiadania Jacka Londona, "Czerwony bóg" z 1916 roku, przywodzącego na myśl swą duszną, chorobliwą, przepojoną  szaleństwem i śmiercią atmosferą starsze o kilkanaście lat "Jądro ciemności" Conrada. Widać tu znakomicie, jak Obcy w sf stanowi po prostu projekcję figury znacznie starszej i silnie zakorzenionej w kulturze białego człowieka Zachodu - dzikiego, barbarzyńcy, najeźdźcy o okrutnych obyczajach i pierwotnej witalności. Upadek rzymskiego imperium i późniejsze nieustanne najazdy nękające Europę z północy, wschodu i południa wpisał ową figurę zabójczego Obcego do naszej świadomości i podświadomości na tyle trwale, że dostrzegano ją nawet w najdalszych zakątkach kosmosu. Co jednak znamienne u Londona, to fakt, że ludzie reprezentujący odmienną kulturę jawią się jako znacznie bardziej obcy, niż ci przybyli z gwiazd.

Widać tu prymitywny "zachodocentryzm" i rasizm charakterystyczny dla jego epoki, utrwalony przez doświadczenie kolonializmu. Dżungla jest siedliskiem szaleństwa. Kobieta dzikich - naga, muskularna, "o członkach niesymetrycznych", "brudna od dzieciństwa", ozdobiona jedynie odciętym ogonem wieprza, z którego sączyła się jeszcze krew. "A twarz! Zgnieciony, pomarszczony zbiór małpich rysów, uzupełnionych przez odwrócone ku górze mongolskie usta o olbrzymiej górnej walce, ginące nagle w cofniętej wardze i przez świdrujące niespokojne oczy, błyszczące tak, jak błyszczy wzrok mieszkańców małpich klatek".

"Inni spośród wykrzywiających się i gadatliwych ludzi-małp, którzy (...) pozbawieni byli wszelkiej odzieży i odznaczali się równie zwierzęcą powierzchownością, zapragnęli jego ciała celem upieczenia w piecu".

Dom dzikich "prawie tak haniebnie ciemny i śmierdzący jak dżungla". Wioska zamieszkała przez "czarne, o pustych głowach, do małp podobne bestie ludzkie".

London jednak jest uderzająco świadomy znaczenia potencjalnego kontaktu z pozaziemską świadomością:

"Kim byli, czym byli ci dalecy i wyżsi ludzie, którzy przerzucili przez niebiosa ten olbrzymi most, lśniący barwami czerwieni o niebiańskich dźwiękach? Bez wątpienia stąpali oni od dawna po tej ścieżce, na którą człowiek teraz dopiero wejść zdołał. Jeśli mogą przesłać wezwanie poprzez przepaść przestrzeni, musieli z całą pewnością dosięgnąć tych wyżyn, do których człowiek przebija się tak powoli wśród walki, łez, pracy i potu krwawego, w ciemności i zamęcie przeróżnych rad. Czym mogą być na tych wyżynach? Czy osiągnęli Braterstwo? Czy też poznali, że prawo miłości pociąga za sobą pokutę słabości i upadku?  Czy walka jest życiem? Czy bezlitosne prawo naturalnego doboru jest prawem całego wszechświata?"

"(...) ta olbrzymia kula powinna niewątpliwie posiadać rozległe dzieje, całe głębie zadań uwieńczonych wynikiem, przechodzących najśmielsze przypuszczenia człowieka, powinna posiadać prawa i formuły, które, gdy człowiek je obejmie, podniosą życie jego na ziemi, pojedyncze i zbiorowe, z teraźniejszego punktu na niepojęte wyżyny czystości i potęgi. To największy dar Czasu dla ślepych, nienasyconych, do gwiazd dążących ludzi. On właśnie (...) pierwszy usłyszał wezwanie od pokrewnych człowiekowi istot spomiędzy gwiazd". 

W opowiadaniu Stanley Weinbauma (1902-1935) i "Odyseja marsjańska" (Wonder Stories, lipiec 1934) pojawia się z kolei nowy typ obcego. Ani śluzowato-mackowaty wróg- najeźdźca w typie prozy Wellsa, ani po prostu człowiek z innej planety, rodem z powieści Burroughsa. Istota o innej biologii i niezrozumiałej kulturze. Wiarygodni kosmici i przekonujące ekologie, które ich stworzyły - to główny wkład Weinbauma do science fiction.

Opowiadanie Murraya Leinstera ("Proxima Centauri") to z kolei jeden z przykładów uroczego retro-sf, twardego, kosmicznego i klasycznego. Stalowe okręty kosmiczne przemierzają przestrzeń kosmiczną z twardymi mężczyznami i kobiecymi (czytaj: płochliwymi i raczej histerycznymi) kobietami na pokładach. "Szczupły oficer służb regeneracji powietrza przemierzał wielkimi krokami teren swojego królestwa ściskając w dłoni olbrzymi klucz francuski i na każdy przejaw paniki reagował wymierzonymi w słusznym gniewie razami".
Komputery wypuszczają z siebie długie paski papieru. Moje ulubione urządzenie to automatyczny translator, który pracuje na... kartach słownikowych: "Dyktopisarka cicho szeleściła beznamiętnie analizując każdy dźwięk, beznamiętnie poszukując kart słownika, które zawierały angielskie odpowiedniki pohukiwań jeńca". 
Nie brakuje seksistowskich stereotypów: kobiety na statku kosmicznym robią maślane oczy, myślą głównie o zamążpójściu i załamują się w czasie kryzysu, zawodząc i efektownie wpadając w panikę. 
Mieszkańcy planety orbitującej wokół Proxima Centauri mają oczywiście macki i gustują w ludzkim mięsie. Elementy, które współcześni konsumenci popkultury znają z przetworzonych wielokrotnie parodystycznych wizji w stylu "Mars attacks" Burtona tutaj są jeszcze podawane całkowicie serio, co wytwarza niezwykle humorystyczny efekt.
"Schwyciły ich długie, gumowate macki. Helen jęknęła i znieruchomiała. Jack walczył zawzięcie, wykrzykując jej imię". 
Oczywiście Ziemię czeka inwazja mięsożernych Obcych:
"Ich najgłówniejszy ważniak planuje już nowe statki - większe, niż hodowali kiedykolwiek. Wyprawi się na Ziemię w trzysta okrętów kosmicznych, z większością załóg we śnie czy hibernacji. Na tych cholernych statkach będzie trzy miliony diabłów z piekła rodem, a także owe cholerne miotacze promieni, które stopią każdy ziemski statek z dziesięciu milionów kilometrów". 
"Widziałem miasto oszalałe od dzikiej radości, widziałem tych diabłów kołyszących się w przód i w tył w ekstazie, kiedy wchłaniali łupy z Ziemi słyszałem najważniejszego arcydiabła, wygwizdującego coś w rodzaju mowy tronowej do narodu (...) Mówił im, że Ziemia jest zapchana zwierzętami. Ludźmi. Ptakami. Zwierzyną. Rybami w oceanie. I powiedział im, że wkrótce zostanie wyhodowana największa flota w historii, flota, używająca ludzkich metod napędu - naszych rakiet (...) i że ta pierwsza flota przeniesie nieprzeliczone mrowie roślinoludów, którzy mają zdobyć i okupować Ziemię. Przyślą na macierzystą planetę skarby, tak że każdy z jego poddanych będzie mógł często doznawać takiej rozkoszy jak dziś. A te diabły, kołysząc się szaleńczo w tę i z powrotem, wydały ten swój przeraźliwy skowyt. Miliony ich naraz". 

Na szczęście rasa obcych "diabłów" zostaje zgładzona wraz z ich ojczystą planetą, a dwoje głównych bohaterów złączonych węzłem małżeńskim może oczekiwać na kolejny statek z Ziemi na sielskiej planecie w otoczeniu (przywiezionych z Ziemi) gołąbków, szczeniaczków i owieczek... 

Podobnie zestarzało się opowiadanie Van Vogta "Zabójca z mroków". Szczerze mówiąc nigdy nie rozumiałem zachwytów nad tym pisarzem. Jego styl jest grafomański ("diabolicznego, migocącego ognia, świetlistego jak klejnoty z baśni, ożywionego roziskrzoną furią atomów poddanych nagłej torturze, umykających na oślep, oszalałych z bólu"; "Minuty pożerały czas, jak wolno działający kwas") i bełkotliwy, a jego fabuły nonsensowne i sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Poza tym trudno mi traktować poważnie człowieka zaangażowanego w hubbardowską dianetykę.

Klasą samą w sobie są z kolei fragmenty słynnego eposu kosmicznego Olafa Stapledona "Ostatni i pierwsi ludzie" z 1930 roku. Stapledon był zawodowym, akademickim filozofem
Doktoryzował się na unwiersytecie w Liverpoolu i publikował książki naukowe (m.in. "A Modern Theory of Ethics", 1929). Jego najsłynniejsza obok "Dziwnego Johna" książka oszałamia rozmachem, obejmując okres od ok. 1930 r. do ok. dwóch miliardów lat w przyszłości. Opisano tu ewolucję człowieka przez 17 form gatunkowych, jego wzloty i upadki, emigrację na Wenus po kosmicznej katastrofie niszczącej Ziemię, a w końcu na Neptuna, "gdzie ostatnia postać ludzi przyjmuje ostateczną zagładę z godnością i nadzieją wynikającą z rozsiania zarodków ludzkości, unoszonych wiatrem słonecznym do innych miejsc galaktyki". Ponieważ książka cieszyła się powodzeniem Stapledon porzucił pracę na uczelni i zajął się pisarstwem ("Last Men in London" 1932, "Dziwny John" 1935 - uznany za konsekwentnie potraktowany temat nadczłowieka, "Star Maker" 1937 - "przyprawiająca o zawrót głowy wizja stworzenia Wszechświata, galaktycznych cywilizacji i imperiów, obdarzonych inteligencją gwiazd i mgławic", "Sirius" 1944 - powieść o superpsie i jego kontaktach z ludźmi, ktrzy odkryli jego inteligencję).

Warto przytoczyć tu fragment przedmowy Stapledona do "Last and First Men":

"Pisanie o przyszłości wyglądać może na oddawanie się swobodnym spekulacjom jedyńie w celu zadziwienia czytelnika. A jednak kontrolowana wyobraźnia w tym względzie może być bardzo cennym ćwiczeniem dla umysłów zastanawiających się nad czasem obecnym i jego możliwościami. Dziś powinniśmy witać, a nawet badać szczegółowo każdą poważną próbę przewidywania przyszłości naszej rasy; nie tylko po to, aby ogarnąć umysłem najróżniejsze, czasem tragiczne możliwości, jakie przed nami stoją, ale również abyśmy mogli się oswoić z pewnością, iż wiele z naszych najszczytniejszych ideałów zdać się może dziecinnymi umysłom bardziej rozwiniętym. Tak więc pisanie o dalekiej przyszłości to próba ujrzenia ludzkości w aspekcie kosmicznym oraz ukształtowania naszych serc do przyjmowania nowych wartości.
Aby jednak takie imaginacyjne tworzenie możliwych wersji przyszłości miało jakąkolwiek moc, nasza wyobraźnia musi być ściśle zdyscyplinowana". 
Stapledon mówił o pisaniu "mitu o przyszłości". Science Fiction stworzyć miała taką nową mitologię dla nowego człowieka ery technologicznej.

Antologia kończy się tekstami dwóch wielkich klasyków science fiction: Isaaca Asimova i Roberta A. Heinleina. Historycznie znajdujemy się zatem już na progu tzw. Złotego Wieku, w 1939 roku:
"Campbell potrzebował gwiazd, a te się pojawiły. Było to pamiętnego lata roku 1939. We wrześniowym numerze "Astounding" znalazło się pierwsze opowiadanie Theodore'a Sturgeona, "Ether Breather". Autor, który miał się wkrótce stać utalentowanym stylistą, potrafił pokazać, co można osiągnąć za pomocą wyobraźni poetyckiej i wrażliwości językowej. Miesiąc wcześniej ukazało się pierwsze opowiadanie Roberta A. Heinleina, "Life-Line"; z czasem miało się okazać, że znaczenie Heinleina dla rozwoju filozofii sf będzie równie wielkie jak w przypadku Campbella". Z kolei w numerze lipcowym ukazało się trzecie opowiadanie Isaaca Asimova, "Trends" (jego debiut, "Marooned Off Vesta" ukazał się w numerze "Amazing" z marca 1939 r. - Campbell je odrzucił). Heinlein miał w momencie debiutu 32 lata, Asimov zaledwie 19. 

W 1941 roku zaczęły się ukazywać opowiadania Asimova o robotach. To Asimov, jak ujmuje to Gunn, "położył kres irracjonalnej fobii przed poznawaniem rzeczy zakazanych oraz przed możliwością zwrócenia się tworu człowieka przeciwko jego stwórcy". 
"Trzy prawa robotyki odesłały "kompleks Frankensteina" do lamusa; od tej pory temat zbuntowanego mechanizmu znajdziemy tylko w fantasy i trzeciorzędnych filmach z potworami, a pojawienie się takiej postaci, jak komputer HAL z "Odysei kosmicznej 2001" wywołuje jedynie uczucie nostalgii". Oczywiście pisząc te słowa w końcu lat 70. Gunn bardzo się pomylił - w kolejnych dekadach temat zbuntowanych maszyn powrócił ze zdwojoną siłą, od "Terminatora" po "Matrix". Asimov i Heinlein są tu przedstawiani w superlatywach, jako giganci sf.

"Cnoty, których nauczył się od Campbella, oraz elegancki sposób rozumowania, jaki wprowadził do swych utworów, skierowały science fiction na nowe tory logiczne i odepchnęły, przynajmniej na jakiś czas, cienie gotyckiego zabobonu. Przez dwadzieścia lat po ukazaniu się "Nadejścia nocy", dzięki twórczości takich autorów jak Asimov, dominował pragmatyzm Campbella".

I wreszcie ostatnia postać w tym tomie: Robert Heinlein:

 "W końcu lat 30. science fiction przygotowywała się do marszu na nowe tereny. Potrzebowała jedynie przywódcy, ktoś kto wskazałby kierunek, jak Verne w l. 60. XIX w., Wells 30 lat później, Burroughs po kolejnych trzech dekadach. Takim człowiekiem okazał się Heinlein". W 1939 r. opublikował swoje pierwsze opowiadanie sf w "Astounding". 

W tamtym okresie sf funkcjonowała w zasadzie niemal wyłącznie z zamkniętym getcie. Pojawiło się wiele specjalistycznych magazynów sf (w 1938 r. "Marvel Science Stories", w 1939 r. "Startling Stories", "Famous Fantastic Mysteries", "Astonishing Stories", "Super Science Stories", "Fantastic Adventures", "Planet Stories", "Science Fiction", "Future Fiction"). Jednocześnie jednak praktycznie w ogóle nie ukazywały się książki sf. Nie było żadnych antologii. Nie było wartych uwagi filmów (niewielkie zainteresowanie trwało od "Świata zaginionego" w 1925 r. do "Niewidzialnego człowieka" w 1933 r. i wreszcie "Things to Come" w 1936 r. - przez następne 15 lat powstało bardzo niewiele filmów sf, w tym żaden naprawdę ważny). 

Heinlein zaangażował się w zmianę tego stanu rzeczy i w dużej mierze osiągnął sukces. Najpierw zaczął publikować w czasopismach spoza getta sf (jak "Saturday Evening Post"). W czasie drugiej wojny światowej zaczęto publikować antologie, potem pojawiły się wydawnictwa fanowskie (Fantasy Press, Gnome Press), a wreszcie tradycyjne wydawnictwa zaczęły wydawać książki Heinleina (Doubleday, Putnam). 
Wreszcie Heinlein zaprezentował sf młodzieży, pisząc przeznaczone dla niej książki ("Rocketship Galileo", 1947 "Space Cadet" 1948).

"Rocketship Galileo" został częściowo sfilmowany jako "Destination Moon" w 1950 r. Scenariusz napisał sam Heinlein wraz ze współpracownikami. Historyk filmu sf John Baxter twierdzi, że to właśnie ten film wywołał nową falę filmów sf w latach 50., co z kolei ogromnie przyzyniło się do popularyzacji języka i estetyki fantastyki.
Ostatnie osiągnięcie Heinleina to stworzenie pierwszej książki sf popularnej również poza gettem - "Obcy w obcym kraju", 1961 (pierwszym bestselerem w twardych okładkach została dopiero powieść "Dzieci Diuny" Herberta w 1977 r.). Powieść zyskała status kultowej. 

Tak oto wkraczamy w nową epokę w historii science fiction, jednak to już - jak mawiał Kipling - całkiem inna historia, zawarta w trzecim tomie antologii Jamesa Gunna.