wtorek, 26 lutego 2013

Droga do science fiction, tom 2.

James Gunn (red.), Droga do science fiction. Od Wellsa do Heinleina, Wydawnictwo Alfa, Warszawa 1986.




"Literatura piękna to po prostu zapis naszych marzeń, zaś science fiction składa się z nadziei, marzeń i obaw (bowiem niektóre marzenia senne są koszmarami) społeczeństwa opartego na technice". 
John W. Campbell Jr., 1953 r.

Drugi tom fascynującej antologii Jamesa Gunna obejmuje okres kilkadziesiąt razy krótszy niż tom pierwszy, sięgający od Eposu o Gilgameszu do początku XX wieku. Nie jest przez to jednak ani trochę mniej interesujący. Doskonale dobrane teksty oraz znakomite komentarze redaktora czynią książkę pasjonującą lekturą, ilustrując m.in. stwierdzenie Gunna, iż "najbardziej zadziwiające w science fiction lat trzydziestych jest nie to, że tak wiele w niej szmiry, ale że wśród tej szmiry znalazło się tyle opowiadań napisanych z werwą, oryginalnością i talentem, wybiegających poza epokę, w jakiej powstały". 
Wybrany okres jest szczególnie interesujący dlatego, iż "podczas pierwszych czterdziestu lat dwudziestego wieku science fiction zaczęła zadawać takie pytania, jakie nigdy dotąd jeszcze nie padały: Czy ludzkość ma przed sobą okres rozwoju, czy regresu? Czy nastąpi zmiana jej form społecznych? Czy ludzkość przetrwa?".

Tom drugi układa się w spójną opowieść o narodzinach i rozwoju science fiction na początku XX wieku (choć samą nazwę stworzył dopiero w 1929 roku Hugo Gernsback w piśmie "Science Wonder Stories") dzięki tekstom H.G. Wellsa i amerykańskiemu fenomenowi czasopism groszowych. Gunn doskonale rozumie, że science fiction była dzieckiem konkretnego, bezprecedensowego typu świadomości i sposobu myślenia. Aby mogła zaistnieć konieczna była realizacja trzech warunków wstępnych:

Uzyskanie perspektywy ogólnoludzkiej (człowiek jako przedstawiciel gatunku biologicznego, nie zaś przedstawiciel plemienia, czy narodu).
Otwarcie umysłu na poznanie natury wszechświata - jego początku i końca - oraz losu człowieka.
 Odkrycie przyszłości, różnej od teraźniejszości i przeszłości ze względu na postęp naukowy i techniczny.

"Literatura jakiegokolwiek okresu odzwierciedla potrzeby aktualnej sytuacji społecznej. Era plemienna przyniosła baśnie ludowe o początkach istnienia owych plemion oraz o tym, jak przetrwały one przez okresy powodzi, zarazy, czy wojen. Miasto-państwo dało eposy o bohaterach, którzy to miasto wznieśli, czy też bronili go przed najeźdźcami; którzy zdobyli łaski bogów i obcowali z nimi, a czasem poświęcali swe życie dla ludzi. Okresy wzmożonej dewocji spłodziły misteria interpretujące doktrynę religijną i przypominające widzom o miejscu i funkcji boskości; powstała też literatura o problemach dobra i zła, o sposobie zyskania wiecznej nagrody, odkrycia boskich zamysłów i życia zgodnie z nimi w celu osiągnięcia zbawienia. Nacjonalizm stworzył utwory traktujące o tym, jak się wygrywa i przegrywa wojny. Epoka indywidualizmu przyniosła opowieści, w których poczucie społeczności jest prawie nieistniejące, chodzi zaś przede wszystkim o odkrycie własnego wnętrza, opis osobistej przygody, a nie o relację zwycięstw bohatera kulturowego; efektem bywa często ostatecznie tragiczne odkrycia porządku rzeczy.
Pochodzące z przełomu XIX i XX wieku powieści i opowiadania Wellsa skupiały swe zainteresowanie na człowieku jako gatunku (...) "Wehikuł czasu" i "Wojna światów" traktowały o losie całej ludzkości".

"Żaden rodzaj literatury pięknej nie zajmował się tymi problemami. Zrazu pytania stawiane przez science fiction zdawały się nieżyciowe, fantastyczne, uznawano je jedynie za zabawne dociekania. Jednak od końca lat trzydziestych aż do dziś rosło realne znaczenie owych pytań, które stawały się o wiele ważniejsze niż te, które inne rodzaje beletrystyki mogły sformułować na temat jednostki".

Znamienna i ważna jest w tym kontekście cytowana opinia Edmunda Crispina, brytyjskiego pisarza i krytyka o science fiction:
"Jej podstawowa ocena człowieka skupia się na nim jako na tylko jednym z przedstawicieli hordy różnych zwierząt mieszkających na jednej planecie. Uzgodniwszy to, nietrudno dostrzec, iż w sf jednostki zazwyczaj mają małe znaczenie jako takie. Liczność gatunku ludzkiego nie pozwala nam - o ile poważnie przyjmiemy taki pogląd - by naprawdę poważnie traktować panią Bovary, Strethera (postać z "Ambasadorów" Henry'ego Jamesa - BB), czy Leopolda Blooma (bohater "Ulisesa" - BB)".

Aż do Nowej Fali w sf jednostka ludzka odgrywała niewielką rolę, inaczej niż w fantasy, gdzie szczególne przygody przydarzają się szczególnym jednostkom, czy w literaturze głównego nurtu, której przedmiotem są "szczególne odruchy jednostek". W sf im bardziej zwyczajna, tuzinkowa, typowa jednostka, tym lepiej - "tym jaśniejsze jest jego znaczenie dla społeczeństwa, czy nawet dla rodzaju ludzkiego i tym łatwiej czytelnik może przetransportować owo znaczenie na własny świat". 

Jak zauważa Gunn, science fiction jako gatunek literacki znacznie trudniej jednoznacznie scharakteryzować niż np. kryminał. "Potrafi ona w każdym tempie opowiadać o różnych wątkach, w dowolnym miejscu przeszłości czy przyszłości, od zarania wszelkiego bytu aż po jego kres, a także w dowolnym punkcie przestrzeni, od najmniejszego, aż po cały wszechświat".
Jednocześnie nie można zapomnieć, iż "czytania i pisanie science fiction nie da się wyłączyć z uwarunkowań społecznych, w których te czynności mają miejsce. Rzadko jednak analizy literackie uwzględniają ów aspekt piśmiennictwa, być może w wyniku wpływu Nowej Krytyki, koncentrującej się na dziele sztuki jako obiekcie samym w sobie. Przecież jednak literatura ma swoje środowisko społeczne i społeczne wpływy. Szczególnie dotyczy to science fiction, która nie tylko ma związek ze społeczeństwem, ale jest też jego odbiciem i wpływa na jego kształt. 
Science fiction, na przykład, rzadko cieszyła się jakąś ogromną popularnością. Niezupełnie wiadomo, co było tego powodem. Może odstraszał jej ładunek intelektualny; może zniechęcały idee naukowe? Może też powodem był nacisk położony na czas przyszły, skupienie się na ludzkości jako gatunku, a nie na jednostkach, fantastyczny charakter poruszanych tematów, eskapizm - co powodowało ograniczenie kręgu czytelników. Może też, jak twierdzili niektórzy krytycy, jakość prozy sf zniechęcała wszystkich poza rzeczywistymi fanatykami sf. 
Cień wątpliwości na owe oceny rzuca popularność Julesa Verne'a, H.G. Wellsa oraz innych autorów sf; być może więc właściwym powodem było owo getto magazynów groszowych, w które Gernsback rzucił science fiction. Jakby nie było, faktem jest, że żadne z czasopism sf nie osiągnęło nakładu jednorazowego o wysokości dwustu tysięcy egzemplarzy, a niewiele i to na krótko przekroczyło sto tysięcy".

Damon Knight napisał, że sf to "masowy środek przekazu dla niewielu". Jego uwagi wpisują się w twierdzeie, iż jest to w istocie nowa mitologia społeczeństwa technologicznego:
"Jednak dla tych niewielu odkrycie sf było przeżyciem o charakterze transcendentalnym, równym zmianie wyznania. Owi fanatycy czytali science fiction i często nic innego, myśleli o sf, odczuwali potrzebę podzielenia się z innymi własnymi przeżyciami; mieli wewnętrzny nakaz działania w roli misjonarzy nowej literatury. Zdumiewająco wielu spośród nich było dotąd samotnikami - czy to z powodu wyższej inteligencji niż u otoczenia, czy trudności ze zdobyciem akceptacji społecznej, czy też po prostu dlatego, że najmilszymi przyjaciółmi były im książki". 
Od razu nasuwa mi się tu na myśl znakomita, nagrodzona Hugo i Nebulą powieść Joe Walton "Among Others".
Sf przemieniła czytelników w fanów. Powstało nowe zjawisko socjologiczne - ruch fanowski. Powstało zarazem bractwo autorów sf, grupa niezwykle zwarta, wzajemnie się wspomagająca i nie nastawiona na rywalizację wewnętrzną. 


Science fiction realizowała różne mody literackie. Isaac Asimov twierdził, że były tu cztery okresy:
Zdominowany przez przygodę (1926-38)
Zdominowany przez naukę (1935-1950) - w sensie nauk ścisłych - BB.
Zdominowany przez socjologię (1950-1965)
Zdominowany przez styl (od 1965 roku)
Z perspektywy czasu dodać można, iż współczesna fantastyka cechuje się - jak cała kultura - niesłychaną wprost różnorodnością, rodząc od lat 80. coraz to nowe "podgatunki" i obszary zainteresowań - od cyberpunku, przez transhumanizm i posthumanizm, weird fiction, aż po eco-punk, czy steampunk. Jednocześnie nie zaginęła całkowicie tradycja klasycznej, twardej, eksploatorskiej sf, sf przygodowej, space opery, dystopii, fantastyki socjologicznej, czy psychologicznej, skoncentrowanej na jednostce i wywodzącej się z brytyjskiej "Nowej fali" lat 60.

Zarówno u swych początków, jak i obecnie, wartościowa, problemowa science fiction stanowiła jednak przede wszystkim pełną nadziei, lecz także zaniepokojenia reakcję na "akcelerację świata". Jak pisze Gunn:
"Łatwo jest panować nad światem statycznym; natura takiego świata wynika z jego struktury społecznej, zaś system oświatowy, jaki by nie był, służy zarówno do indoktrynacji, jak i do udzielania wyjaśnień. Jednostka potrzebuje tylko znaleźć sobie miejsce w takim świecie i, jak zaleca Platon w "Rzeczypospolitej", znaleźć w nim upodobanie. 
Pierwsze wyzwanie zmieniającego się świata zakłada uznanie, że będzie on inny od takiego, jakim jest obecnie. Drugie wyzwanie polega na identyfikacji czynników powodujących zmiany. Trzecie, najtrudniejsze, to prognoza, jakie będą zmiany, oraz wyodrębnienie decyzji, które mogłyby wpłynąć na ich kierunek".

Gunn odwołuje się w swojej narracji do ducha modernizmu, scjentyzmu, progresizmu i wyraźnie z nim sympatyzuje (widać to choćby w entuzjazmie jaki ma dla Isaaca Asimova). Obecny jest tu duch prometejskiego optymizmu, jaki ożywiał science fiction od samego początku:
"Ludzkość narodziła się we wszechświecie, który był tajemniczy i nieodgadniony, w warunkach bezsilności pośród żywiołów przyrody; powoli, dzięki nauce, zaczęła przyjmować wszechświat jako zdolny do pojęcia, a następnie przechodzić od polegania na magii, czy przystawania na wszechmoc bogów do wzrastającej niezależności od tyranii przyrody". 
Przyroda jako tyran i nauka jako narzędzie zrzucania kajdan, uwalniania się od ograniczeń - oto sedno owej postawy:

"Podczas pierwszych dziesięciu lat XX wieku powszechna wówczas na Zachodzie wiara w postęp rozwinęła się w coś na kształt religii. Głosiła ona, iż ludzkość jest doskonała, zaś poprzez zastosowanie jej zbiorowego intelektu do przezwyciężania przeszkód stojących na drodze tysiąclecia, a szczególnie poprzez kształcenie nowych uczonych, inżynierów i techników oraz poprzez zastosowanie metod naukowych uda się rozwiązać wszystkie jej problemy. Każdego dnia, we wszystkich względach, ludzkość stawała się coraz lepsza - to cytat z Coue'go. Postęp jest jej najważniejszym tworem - to cytat z Duponta".

"Byron i Shelley zachwycali się perspektywami rozwoju nauki, Goethe był wybitnym naukowcem, Poe czcił postęp techniczny, Tennyson przewidywał chwalebną przyszłość ludzkości".

"Optymizm w sprawach przyszłości zyskał swój szczyt zapewne na przełomie XIX i XX wieku i nie bez powodu: w czasie stu lat między rokiem 1814 i 1914 ludność Europy Zachodniej podwoiła swą liczbę pomimo znacznej emigracji do USA, gdzie w tym samym czasie nastąpił dziesięciokrotny wzrost liczby mieszkańców. Przemysł rozwijał się jeszcze szybciej: dochód na głowę podwoił się w czasie trzydziestu lat przed rokiem 1914. Nowe akcje oświatowe w Anglii i USA praktycznie wyeliminowały analfabetyzm i stworzyły nie tylko nową siłę roboczą, która poradzi sobie z nową techniką, ale także nowe kręgi czytelników gazet i literatury w różnych formach. 
I wojna światowa rozwiała złudzenia co do postępu społecznego, choć zastosowanie nowych rodzajów broni (Wells przewidział wynalezienie czołgów i lotnictwa bojowego, zaś jego Marsjanie w "Wojnie Światów" zastosowali czarny gaz trujący oraz promienie cieplne...) może i przeraziło ludzkość, jednak w dalszym ciągu pozwoliło utrzymać wiarę w postęp techniczny, której pożywki dostarczały wynalazki następnego ćwierćwiecza spowodowały również zapewne poszerzenie się przepaści między zgorzkniałymi tradycjonalistami literackimi oraz autorami powieści i opowiadań, które wkrótce miały zyskać nazwę "science fiction", odbijając tym samym podział między dwiema kulturami, jak to ujął C.P. Snow. Nawet przed I wojną światową E.M.Forster zareagował na utopię Wellsa swoim opowiadaniem "Maszyna staje", ale frontalny atak na wiarę w postęp nadszedł później, w "Nowym wspaniałym świecie" (1932) Aldousa Huxleya oraz ""Roku 1984" (1949) George'a Orwella.
Jednak w czasie pierwszych czterdziestu lat naszego stulecia wśród autorów SF niewielu było pesymistów".

Co interesujące, mimo owej konstatacji o nielicznych pesymistach w okresie objętym drugim tomem antologii, Gunn wybrał do niego teksty, które w większości reprezentują owe drugie, mroczniejsze oblicze science fiction. Jego źródłem był strach przed gwałtownością i nieprzewidywalnością zmian, przed utratą kontroli, rozpadem tradycyjnych struktur społecznych i systemów wartości (a więc przed chaosem), przed dehumanizacją, uzależnieniem i zdominowaniem człowieka przez nowego tyrana, stworzonego przez człowieka - Maszynę. "Czciciele artefaktu, postępowe małpy" - jak pisał z pogardą i przerażeniem Tolkien o owym destrukcyjnym obliczu samozwańczych zbawców ludzkości w laboratoryjnych fartuchach. Brutalny pochód wyznawców rozumu przez karty historii od XVIII wieku oraz spustoszenie jakie czynił on w uznanych systemach wartości i sposobach życia mógł z pewnością budzić uzasadnione przerażenie. Zbliżał się "technologiczny Mordor", a przyszłość jawić się mogła nie tylko pełna nadziei i wspaniała, lecz także tajemnicza i mroczna.

Nowoczesność wywołuje zatem obok fascynacji i entuzjazmu lęk i agresję wymierzoną w jej podstawy i w jej istotę: wiarę (zdaniem wielu: ślepą i fanatyczną) w rozum i naukę oraz kult postępu (można by rzec - bezrozumny kult rozumu). Oczywiście sprzeczność ta nie ograniczała się i nie ogranicza się do literackich salonów i sal wykładowych. Znajduje swoje odzwierciedlenie w rozwoju ideologii napędzających prądy i ruchy polityczne, które wstrząsają światem po dzień dzisiejszy. W tym sensie literatura spekulatywna stanowi zarazem odzwierciedlenie sporów toczonych w "realnym świecie", jak i krystalizację intelektualną oraz diagnozę możliwości rozwoju sytuacji w świecie zdominowanym przez rozum, technikę i postęp, albo w świecie, który odrzuca takie wartości.
Postępowcy i reakcjoniści walczą ze sobą z wielkim zapałem, zarówno piórem, jak i mieczem. Naprzeciw siebie stają dwie wielkie armie: ci, którzy pragnęli odczarować świat i narzucić mu rządy (albo tyranię) rozumu oraz ci, którzy pragnęli go ponownie zaczarować (choć już Joseph de Maistre wyrażał obawy, że to może być niemożliwe). Jest to pasjonująca i z pewnością najważniejsza w historii ludzkiego,gatunku batalia, która rozstrzyga o jego przyszłości i przeznaczeniu.

Gunn odwołuje się do klasycznego eseju J.P. Snowa "Dwie kultury":
"Gdzieś jednak między rewolucją naukowo-techniczną a I wojną światową zrodził się bunt poważnego odłamu kultury literackiej przeciwko powszechnej wierze w postęp; naukę i technikę odsądzono od czci i wiary i głoszono powrót do staromodnych cnót i odwiecznych wartości.
Blake skarżył się na "mroczne, sataniczne manufaktury", które niszczyły piękno angielskiego krajobrazu (zupełnie jak Tolkien - BB). Carlyle przyznawał, że "w zawiadywaniu porządkiem rzeczy zewnętrznych przewyższyliśmy minione epoki", ale w "czystości natury moralnej, prawdziwej godności duszy i charakteru ustępujemy zapewne wszystkim bez mała epokom cywilizowanym" . Uczeni Hawthorne'a zniszczyli to co kochali. Emersonowi zdaje się, że "przedmioty martwe skoczyły na siodło i ujeżdżają ludzkość".
"Pisarze-intelektualiści" stwierdzał C.P. Snow w swoim wykładzie z roku 1959 pt. "Dwie kultury" są "naturalnymi luddytami, którzy nigdy nie próbowali, chcieli ani potrafili zrozumieć rewolucji naukowo-technicznej, a tym bardziej jej zaakceptować... Wszędzie prawie... intelektualiści nie potrafili pojąć tego co się dzieje. Z pewnością nie umieli tego literaci. Wielu z nich zamknęło się w sobie, jak gdyby uczuciem najwłaściwszym dla człowieka subtelnego było odgrodzenie się od świata; niektórzy próbowali przeróżnych fantazji będących niczym innym jak tylko okrzykami rozpaczy". 

Krytyk literacki z Cambridge F.R. Leavis odparł, że wielkie dzieła literackie zadają pytania o wielkiej ważności, dotyczącej otaczającej nas cywilizacji. Pytania te będą takiego rodzaju, by ludzkość zawahała się, zwolniła biegu, straciła nieco ze swej wiary w przyszłość, z większą rezerwą podchodziła zarówno do planowania społecznego, jak i do postępu technicznego.

Dysputa między Snowem i Leavisem była praktycznie identyczna z podobną jaka w latach 80. XIX wieku wiedli T.H. Huxley i Matthew Arnold, zaś po roku 1900 - Wells i James. Odpowiedzią kultury literackiej na wiarę Wellsa w postęp, a szczególnie w utopijne wizje jego późniejszych powieści propagandowych, była antyutopia, zwana ostatnio "dystopią", od greckiego słowa znaczącego "zły" albo "chory". Idzie ku gorszemu, a nie lepszemu, utrzymywały należące do tego gatunku utwory, zaś świat zamiast doskonałości doczeka się raczej zagłady. 

Jednakże antyutopia nie była jedynie literacką odpowiedzią na wellsowską wizję błogosławionej przyszłości pełnej maszyn, w której władzę sprawują uczeni i inżynierowie, nawet jeśli Wells i jego działania podjęte na rzecz zorganizowania "otwartego spisku" w celu budowy lepszego świata były wymarzonym celem dla jego przeciwników. George Orwell, którego "Rok 1984" Snow scharakteryzował jako "najpotężniejsze pragnienie, by przyszłość się nie zdarzyła", tak pisał o Wellsie:
"Ludzie myślący, którzy urodzili się około początków naszego wieku, są w pewnym sensie tworem Wellsa (...) wątpię (...) czy ktokolwiek inny piszący w latach 1900-1920, przynajmniej piszący w języku angielskim, miał równie wielki wpływ na młodzież".
 
Rozczarowanie nowoczesnością spowoduje prawdziwy wysyp dystopii, często równie mechanicznie powielających pewien schemat intelektualny i fabularny, jak wcześniej robiono to w klasycznych utopiach, które Gunn prezentował w pierwszym tomie antologii. Jeszcze w 1924 roku powstają "My" Zamiatina, a potem "Nowy wspaniały świat" Huxleya 1932, trylogia "Perelandra" (1938, 1943, 1945) C.S. Lewisa, "Messiah" (1953) Gore Vidala, "Love Among the Ruins"  (1953) Evelyn Waugh, "Mechaniczna pomarańcza" Anthony'ego Burgessa itd., itd, aż do niewątpliwego rozkwitu dystopii w kolejnych dekadach.

Dialektyczna relacja oraz nieustający dialog między tymi dwoma obliczami science fiction stanowi jeden z głównych elementów rozwojowych gatunku i źródło najbardziej frapujących refleksji obecnych na kartach jego najwybitniejszych tekstów. Zatem o ile w tomie pierwszym "Drogi do science fiction" najważniejszym motywem wydała mi się utopia, z nielicznymi akcentami dystopijnymi, to, drugi odwraca tę relację. Co najmniej połowa tekstów ma wyraźny wydźwięk antyutopijny, a radosnych wizji przyszłości w zasadzie tu nie znajdziemy, chyba że jako taką zakwalifikujemy humoreskę L. Sprague'a de Campa, czy "Odyseję Marsjańską" Weinbauma. Optymistyczny jest także "Zabójca z mroków" van Vogta i - w pewnym sensie "Nastanie nocy" Asimova, ale to wszystko - na 20 tekstów. Dominują ponure opowieści o zmierzchu ludzkiego gatunku albo jego odczłowieczeniu na skutek zgubnego w skutkach kultu Maszyny i Nauki.

Co interesujące, największe wrażenie robi w tych - w większości znakomitych literacko i konceptualnie tekstach - śmiertelna łagodność, dobrotliwa dyktatura Maszyny (jak w opowiadaniach "Maszyna staje" Fostera, czy "Z założonymi rękami" Williamsa). Nie walczy się tu z ludzką naturą, lecz ją trwale z zmienia, jak w "Nowym wspaniałym świecie" - jednym ze szczytowych intelektualnych osiągnięć antyutopii. Rozum nie kest,narzędziem wyzwolenia, lecz zniewolenia. 

Drugi rodzaj ambiwalencji kryje się w genezie i ewolucji science fiction, a jego efektem było zepchnięcie gatunku do getta, pogardzanego przez literacki i kulturowy "mainstream". Chociaż intelektualny rodowód literatury spekulatywnej jest nader szlachetny, gdyż wywodzi się ona od utopii i - szerzej - namysłu filozoficznego nad stanem oraz kierunkami rozwoju ludzkości, to dominująca, amerykańska inkarnacja science fiction wywodzi się - w dużej mierze za sprawą Gernsbacka - z w pełni skomercjalizowanego środowiska czasopism groszowych, przepełnionych szmirą i grafomanią. Najpierw, w 1926 roku powstają "Amazing Stories", a potem "Astounding Stories", w których od 1936 roku dominuje Joseph W. Campbell Jr. Opis roli Campbella ("Stał się on redaktorem nowego typu: pracował z autorami, zachęcał ich, podsuwał im kontrowersyjne pomysły, pomagał przebudować wątki, żądał poprawek - i przez osobiste rozmowy, długie listy i zapładniające umysł artykuły wstępne w Astounding stworzył klimat ożywienia intelektualnego. Campbell stworzył science fiction na obraz i podobieństwo swoje (...) To jego wpływ oraz wpływ pisarzy, którym przekazał swą wizję, spowodowały powstanie tego, co dziś nazywamy Złotym Wiekiem science fiction") bardzo przypomina mi rolę, jaką niemal pół wieku później odgrywał jak w Polsce Maciej Parowski.

SF przeniosła się do niszowych czasopism. Książki niemal przestały się ukazywać. "Zamiast utworzyć ojczyznę dla science fiction Gernsback zbudował getto. Było to wszakże getto pełne entuzjazmu (...) czytelnicy zaczęli korespondować między sobą, zakładać kluby, wydawać fanziny, aż w końcu organizować konwenty. W getcie czytelnicy stworzyli własną subkulturę". Tak oto literatura, która była potencjalnie (a w wielu wypadkach także realnie) źródłem najistotniejszych refleksji filozoficznych, politycznych, społecznych i etycznych, zeszła do swoistego podziemia, z którego wydobycie się jej zajęło kilkadziesiąt lat. Do dziś jednak etykietka science fiction rodzi u wielu pisarzy, krytyków i uważajacych się za "wyrobionych" czytelników pogardliwe skrzywienie ust. Mimo iż fantastyka stała się współcześnie językiem powszechnym i przenika kulturę na wskroś, a jej kody oraz ikonografia spenetrowały stopniowo "główny nurt", owocując wieloma niewątpliwie wybitnymi dziełami, twórcy "mainstreamu" zarażeni jej językiem i metodą - Murakami, Houllebecq i legion innych-  niemal automatycznie zwykli się od niej odżegnywać niczym średniowieczni duchowni od herezji (jednym z chlubnych wyjątków jest genialny Umberto Eco).

Wiele z wybranych przez Gunna tekstów wprost poraża przenikliwością i aktualnością. Lektura opowiadania E.M. Fostera "Maszyna staje" jest niczym połknięcie czerwonej pigułki Morfeusza. Niewiarygodne jak współczesne wydaje się to opowiadanie liczące  ponad sto lat (1909). Dziewięćdziesiąt lat po jego publikacji w filmie "Matrix: Reloaded", w jednej z najważniejszych scen senator Hamanh toczy wśród ogromnych maszyn napędzających miasto Zion dialog z Neo:
- Lubię przypominać sobie, że to miasto żyje dzięki tym maszynom. Te maszyny utrzymują nas przy życiu, podczas gdy inne nadchodzą, by nas zabić. Interesujące, nieprawdaż? Władza dawania i kończenia życia.
Neo: - Mamy tę samą władzę.
- Przypuszczam, że tak, jednak czasem się zastanawiam. Tu, w dole, myślę czasem o wszystkich tych ludziach wciąż podłączonych do Matrixa i gdy patrzę na te maszyny nie mogę przestać myśleć o tym, że w pewnym sensie my też jesteśmy do nich podłączeni.
Neo: - Jednak to my kontrolujemy te maszyny. One nas nie kontrolują.
- Oczywiscie, że nie. Jak mogłyby to robić? Taka idea to czysty nonsens. Jednak prowokuje to do zastanowienia się czym jest kontrola?
Neo: - Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy wyłączyć te maszyny.
- Tak, oczywiście, o to chodzi. Trafiłeś w sedno. Tym właśnie jest kontrola, nieprawdaż? Gybyśmy chcieli, moglibyśmy rozwalić je w drobny mak, chociaż gdybyśmy to zrobili, musielibyśmy rozważyć co stałoby się z naszym światłem, ogrzewaniem, powietrzem?".

W tym rzecz i o takiej właśnie użyteczności maszyny, która zamienia się w symbiozę, która zamienia się w konieczność, która zamienia się w uzależnienie i ubezwłasnowolnienie pisze E.M. Foster. Refleksja nad tą niekontrolowaną i zabójczą trajektorią przywodzi mi na myśl tekst "Technics and Civilization" Lewisa Mumforda z 1934 roku (choć dokładniejszym odzwierciedleniem jego idei "monotechniki" jest inne opowiadanie zamieszczone w antologii: "Bunt pieszych" opublikowane w 1928 roku), a z drugiej strony wspaniałą satyrę Charliego Chaplina "Dzisiejsze czasy" z 1936 roku). Drzemią w tym tekście późniejsze diagnozy Nowej Lewicy, aż po wizję spotworniałego "autopojetycznego", wszechobejmującego "Imperium" Negriego i Hardta, w którym korporacje wytwarzają tożsamości i podmiotowości, “potrzeby, stosunki społeczne, ciała i umysły”. “Życie pracuje dla produkcji, a produkcja pracuje dla życia. Jest to wielki ul, w którym pszczoła matka ciągle dogląda produkcji i reprodukcji”. Życie bohaterki opowiadania Forstera przypomina do złudzenia współczesność z jej obsesyjnym naciskiem na efektywne wykorzystywanie czasu i gorączkową komunikacją w czasie rzeczywistym. Ludzie mają tysiące znajomych, ale żadnego nie widują osobiście i nikomu nie mogą poświęcić więcej niż kilka minut. 
Do tego pojawiaja się wizja powtarzana potem w nieskończoność, aż po "Matrix" Wachowskich: powierzchnia Ziemi jest całkowicie zniszczona, ludzie żyją w miastach pod ziemią, całkowicie uzależnieni od Maszyny, której działania nie pojmują i której oddają religijną cześć. Technologia jest wszechobecna, albowiem człowiek opanował naturę ("okiełznał Lewiatana"). Ludzie niemal nie podróżują, gdyż w epoce telekomunikacji nie ma to większego sensu. Nawet wykłady akademickie odbywaja się za pośrednictwem "globalnej sieci".
Dzieci odbiera się rodzicom i umieszcza w "publicznych ochronkach", a gdy dorosną Maszyna decyduje gdzie będą mieszkać. Tradycyjne religie wytępiono. Szczególnie silne dzieci poddaje się eutanazji - w świecie, w którym nie używa się niemal mięśni siłacze byliby bezużyteczni i nieszczęśliwi. Maszyna wydaje zezwolenie na reprodukcję (podobnie jak ma eutanazję) jedynie wybranym. Tylko ona stanowi siłę suwerenną w tym świecie. 

Tekst Forstera jest prawdopodobnie najważniejszy w tym zbiorze, jest to także jeden z najważniejszych tekstów w historii science fiction, dlatego warto przytoczyć kilka fragmentów (podkreślenia moje):

"Wyszeptała "Maszyno! Maszyno! I podniosła tom do ust. Trzykrotnie złożyła na nim pocałunek, trzykrotnie pochyliła głowę, trzykrotnie ogarnęło ją uczucie, że została wysłuchana".
"Nad nią, pod nią i wokół niej odwiecznie szumiała Maszyna. Waszti nie zauważała szmeru, ponieważ urodziła się mając go w uszach". 
"Następną czynnością Waszti było wyłączenie izolacji i natychmiast otoczyło ją wszystko to, co nagromadziło się w przeciągu ostatnich trzech minut. Pokój wypełnił się zgiełkiem dzwonków i rur głosowych. Jakie jest nowe pożywienie? Czy może je polecić? Czy można przekazać jej własne koncepcje? Może by się zgodziła na spotkanie w niedalekiej przyszłości (...) Na większość z tych pytań odpowiadała z irytacją - cechą coraz bardziej powszechną w tej epoce pośpiechu".
"Teraz ludzie nigdy nie dotykali się nawzajem. Zwyczaj ten stał się przeżytkiem dzięki Maszynie".

"Czy ty nie widzisz, czy nie widzą wszyscy twoi wykładowcy, że to właśnie my obumieramy i że tutaj na dole Maszyna jest jedyną rzeczą, która naprawdę żyje? Stworzyliśmy Maszynę, żeby spełniała naszą wolę, lecz obecnie nie potrafimy zmusić jej do tego, by wolę tę spełniała. Odebrała nam poczucie przestrzeni i zmysł dotyku, wypaczyła wszystkie stosunki międzyludzkie, a miłość sprowadziła do aktu fizycznego, sparaliżowała nasze ciała i naszą wolę, a teraz zniewala nas do tego, byśmy ją czcili. Maszyna rozwija się - lecz nie po naszej linii. Maszyna idzie naprzód - lecz nie do naszego celu. My istniejemy jedynie jako cząsteczki krwi, które przepływają przez jej arterie i gdyby mogła bez nas funkcjonować, pozwoliłaby nam wymrzeć".

Liczą się głównie idee - jak dziś:
"Byłem otoczony sztucznym powietrzem, sztucznym światłem, sztuczną ciszą, a moi przyjaciele nawoływali mnie przez rury głosowe, żeby dowiedzieć się, czy wpadłem ostatnio na jakieś nowe pomysły".

"Zniesiono respiratory, a wraz z nimi oczywiście naziemne pojazdy i pominąwszy kilku wykładowców, którzy uskarżali się, że odcina im się dostęp do przedmiotu badań, usprawnienie przyjęto bez szemrania. Ci, którzy nadal pragnęli dowiedzieć się jaka jest ziemia, mogli przecież posłuchać gramofonu lub popatrzeć w kinematofon. I nawet uczeni pogodzili się, kiedy odkryli, że wykład na temat morza wcale nie jest mniej frapujący, jeżeli spreparuje się go na podstawie innych wykładów wcześniej wygłoszonych na ten sam temat.
- Strzeżcie się idei z pierwszej ręki - nawoływał jeden z najświatlejszych - Idee z pierwszej ręki tak naprawdę wcale nie istnieją. Nie są niczym innym jak fizycznymi doznaniami wytworzonymi przez miłość i strach, a któż mógłby wznieść gmach filozofii na tak prostackim fundamencie? Niech raczej wasze koncepcje będą z drugiej ręki, a jeśli możliwe to nawet i z dziesiątej, gdyż wtedy będą bezpiecznie odgrodzone od tego niepokojącego żywiołu - bezpośredniej obserwacji. Nie uczcie się niczego o moim przedmiocie, o Rewolucji Francuskiej. Zamiast tego nauczcie się, co ja sądzę o tym, co Enicharmon sądził, co Urizen sądził, co Gutch sądził, co Ho-Yung sądził, co Chi-Bo-Song sądził (...) co Mirabeu powiedział o Rewolucji Francuskiej. Za pośrednictwem tych ośmiu wielkich umysłów krew przelana w Paryżu i okna potrzaskane w Wersalu zostaną sprowadzone do idei, którą z największym pożytkiem będziecie mogli zastosować w waszym życiu codziennym. Zagwarantować sobie jednak trzeba pośredników licznych i różnorodnych, bowiem w historii jeden autorytet istnieje po to, by przeciwstawiać się drugiemu (...) Wy wszyscy, którzy mnie słuchacie, jesteście w lepszej niż ja pozycji, by ocenić Rewolucję Francuską. W jeszcze lepszej sytuacji będą wasi potomkowie, gdyż dowiedzą się tego, co myślicie wy, i do łańcucha zostanie dołączony jeszcze jeden pośrednik. A z czasem (...) nadejdzie pokolenie, które wzniesie się ponad fakty, pokolenie całkowicie bezbarwne, nadejdą potomni "jak niebiańscy serafini osobowością nie skażeni", którzy ujrzą Rewolucję Francuską nie taką, jaka miała miejsce, ani też taką, jaka według nich powinna była się wydarzyć, ale taką, jaka zdarzyłaby się gdyby przebiegała w dobie Maszyny.
Niebywałym aplauzem nagrodzono ów wykład, który dał jedynie wyraz uczuciu już drzemiącemu w umysłach ludzi - przeświadczeniu, iż ziemskie fakty należy ignorować oraz że zniesienie respiratorów było osiągnięciem pozytywnym".

Następuje powrót religii w nowym,wcieleniu:
"Maszyna - wołali zgodnie - karmi nas, ubiera i daje dach nad głową; za jej pośrednictwem rozmawiamy ze sobą, za jej pośrednictwem widzimy siebie, w niej zawarte jest nasze istnienie. Maszyna jest przyjacielem idei, a wrogiem przesądu. Maszyna jest wszechmocna, wieczna, błogosławiona niech będzie Maszyna".

"Przypisywanie tych dwóch wielkich usprawnień Komitetowi Centralnemu oznaczałoby przyjęcie bardzo zawężonego spojrzenia na cywilizację. Komitet Centralny usprawnienia ogłosił, to prawda, ale przecież nie był ich powodem w stopniu większym, niż w okresie imperialistycznym królowie bywali przyczyną wojny. Raczej uległ przemożnej presji, która wzięła się nie wiadomo skąd i zaspokojona ustępowała miejsca jakiejś innej presji, równie przemożnej, od której też nie było ucieczki. Poręcznie jest ochrzcić taki stan mianem postępu. Nikt nie wyznał, że Maszyna wymyka się spod kontroli. Z każdym rokiem obsługiwano ją z coraz większą wydajnością i coraz mniejszą inteligencją. Im człowiek lepiej znał swoje własne wobec niej obowiązki, tym mniej rozumiał obowiązki sąsiada i na całym świecie nie było nikogo, kto by rozumiał to monstrum jako całość (...) Ludzkość ogarnięta nienasyconym pragnieniem komfortu okpiła samą siebie. Wyeksploatowała bogactwa naturalne ponad wszelką miarę. Teraz po cichu i bezwolnie chyliła się ku upadkowi, a postęp zaczął oznaczać postęp Maszyny".

"Jeśli chodzi o Waszti, życie jej toczyło się spokojnie aż do ostatecznej katastrofy. Zaciemniała pokój i usypiała; budziła się i pokój rozjaśniała. Wygłaszała wykłady i w wykładach uczestniczyła. Wymieniała poglądy z niezliczonymi znajomymi i wierzyła, że staje się coraz bardziej uduchowiona. Niekiedy komuś spośród znajomych przyznawano eutanazję, więc opuszczał on swój pokój i przechodził do tej Bezdomności, która jest poza zasięgiem wszelkiego ludzkiego rozumienia. Waszti to specjalnie nie przeszkadzało. Po nieudanym wykładzie sama niekiedy prosiła o eutanazję. Wszakże nie dopuszczano do tego, by liczba zgonów przekraczała liczbę narodzin i jak dotąd Maszyna odrzucała jej prośbę".

Pewnego dnia Maszyna zaczyna się psuć:

"Początkowo na wszystko uskarżano się z goryczą, potem pogodzono się i zapomniano. Bez sprzeciwu. Sprawy przybierały coraz gorszy obrót".

"Wystąpił Komitet Aparatu Naprawczego i zażegnał panikę starannie dobranymi słowy. Wyznał, że Aparat Naprawczy sam wymaga naprawy. 
Efekt tego szczerego wyznania był godny podziwu. 
- Naturalnie - rzekł słynny naukowiec, ten od Rewolucji Francuskiej, który każdy kolejny uwiąd przyodziewał w przepyszne szaty - oczywiście teraz nie będziemy się naprzykrzać z naszymi zażaleniami. W przeszłości Aparat Naprawczy traktował nas tak dobrze, że teraz wszyscy mu współczujemy i będziemy cierpliwie czekać na jego ozdrowienie. Przecież znowu podejmie obowiązki w odpowiednim dla siebie czasie. Tymczasem obejdźmy się bez naszych łóżek, pigułek i innych drobnych potrzeb. Takie, jestem przekonany, byłoby życzenie Maszyny".

"Niewdzięczni pozostali tylko starzy i chorzy, bowiem krążyła plotka, że eutanazja też szwankuje i że wśród ludzi na nowo pojawił się ból. 
Czytanie poczęło sprawiać trudności. W atmosferze pojawiła się pomroka, która przytłumiła jasność (...) Powietrze zrobiło się stęchłe. Głośne podniosły się wyrzekania, bezsilne były środki zaradcze, bohatersko brzmiał głos wykładowcy, gdy wołał:
- Odwagi! Odwagi! Czy naprawdę coś się liczy, skoro funkcjonuje Maszyna? Dla niej ciemność i światło to jedno".

Wreszcie Maszyna staje:

"Tymczasem nadszedł dzień, gdy bez najmniejszego ostrzeżenia, bez uprzedniego chociażby cienia uwiądu na calutkim świecie wysiadł cały system komunikacyjny i świat, taki jakim był w ich rozumieniu, skończył się".

Ludzie wpadają w panikę:

"Wszędzie ludzie czołgali się, przeraźliwie wrzeszczeli, skamleli, otwartymi ustami łapali powietrze, dotykali się nawzajem, znikali w mroku i raz po raz spychali się z peronu na szynę pod napięciem. Paru mocowało się wokół elektrycznych dzwonków usiłując sprowadzić pociągi, których sprowadzić już nie można. Inni darli się żądając eutanazji i respiratorów lub bluźniąc Maszynie (...) A poza całym tym zgiełkiem była cisza - cisza, ktora jest głosem ziemi oraz pokoleń, które przeminęły (...) światło zaczęło niknąć i teraz Waszti już wiedziała, że oto zamyka się długa doba cywilizacji".

"Człowiek, kwiat wszelkiej materii, najszlachetniejszej ze wszystkich widzialnych stworzeń; człowiek, który niegdyś stworzył boga na podobieństwo swoje i odzwierciedlił swą siłę wśród gwiazdozbiorów; piękny nagi człowiek umierał zaplątany w szaty, które sam utkał. Całymi wiekami trudził się i oto jego nagroda. Prawda, że początkowo szata zdawała się niebiańska, mieniąca się barwami kultury, szyta nicią samozaparcia. I niebiańską pozostawała tak długo, dopóki była tylko szatą i niczym więcej; tak długo, jak człowiek mógł ją dowolnie zrzucić i żyć treścią, którą stanowi dusza i treścią, równie boską, jaką jest jego ciało. Grzech przeciwko ciału - z tego głównie powodu płakali; z powodu wieków krzywdy zadanej mięśniom i nerwom oraz tych pięciu przęsłom, na których wsparte jest całe nasze postrzeganie - niesprawiedliwości lukrowanej mową o ewolucji, aż z ciała zrobiła się biała paćka, siedlisko idei równie bezbarwnych i źródło ostatnich pokracznych podrygów ducha, który dosięgnął gwiazd".

Są jednak jeszcze ludzie na powierzchni:

"- Widziałem ich, rozmawiałem z nimi, pokochałem ich. Ukrywają się wśród mgły i paproci czekając końca naszej cywilizacji. Dziś są Bezdomni - jutro...
- Ach, jutro - jutro jakiś głupiec znowu uruchomi Maszynę.
- Nigdy - rzekł Kuno - Nigdy. Ludzkość dostała już swą lekcję. 
A kiedy to mówił całe miasto rozpadło się niby plaster miodu. Jakiś statek powietrzny wyleciał poprzez womitorium na leżącą w gruzach przystań. Zwalił się z góry i w trakcie tego eksplodował rozpruwając kolejne rzędy swymi skrzydłami ze stali. Przez jedno mgnienie ujrzeli państwa zmarłych i nim się do nich przyłączyli, dostrzegli także skrawki nieskalanego nieba".

Bardzo podobne lęki i ostrzeżenia znajdujemy w opowiadaniu "Bunt pieszych" Davida H. Kellera (1880-1966), opublikowanym w 1928" roku w "Amazing Stories":

"Świat oszalał na punkcie samochodów. Policjanci drogowi nie mieli cierpliwości dla ciągnących się powoli pieszych, którzy stanowili zagrożenie dla cywilizacji, krok do tyłu na drodze postępu, wyzwanie dla rozwoju nauki. W ciele ludzkim liczył się tylko umysł. 
Z wolna maszyny zastąpiły pracę mięśni jako środek wiodący do celu. Życie składało się z serii wybuchów mieszanki benzyny lub alkoholu z powietrzem albo z rozprężania się pary w cylindrach i turbinach, co dawało określoną siłę na użytek człowieka. Ludzkość osiągała swoje cele dzięki energii mechanicznej wytwarzanej w małych ilościach i przekazywanej drutami jako elektryczność dla potrzeb wielkich skupisk ludności. 
(...) W miarę jak samochody ulepszano, ludzkie nogi ulegały coraz większej atrofii (...) Ludzie zaczęli żyć w metalowych pudełkach, które odstawiali tylko na noc (...) Ludzkość przestała używać dolnych kończyn". 

Następuje seria zmian w prawie, której kulminacją jest zezwolenie na zabijanie na drogach wszystkich pieszych, których dosięgnie auto. Upowszechniają się dwie obsesje: przemieszczania się i szybkości:

"Nikt nie miał ochoty jeździć powoli - świat opanowała mania szybkości, a także mania przenoszenia się z miejsca na miejsce. Niedziele i święta wyróżniały się niezliczoną rzeszą automobilistów gnających "przed siebie", byle nie spędzać wolnego czasu spokojnie w domu. Na wiejski pejzaż składały się długie sznury samochodów, które mknęły z prędkością osiemdziesięciu mil na godzinę między ścianami reklam, zatrzymując się czasem na stacji benzynowej, przed gospodą, lub przy okolicznym krzewie, żeby ogołocić go z kwiatów. Powietrze było przesycone spalinami i rozdzierane ochrypłym wyciem wszelkiego rodzaju klaksonów. Nikt nic nie widział, nikt nie chciał nic zobaczyć: marzeniem każdego kierowcy było jechać szybciej niż samochód przed nim. We współczesnym języku nazywało się to "Spokojną niedzielą na wsi".
Nie było już pieszych, a właściwie prawie nie było".

"Senator Glass z Nowego Jorku oświadczył na posiedzeniu Izby: 
- Rasa, która przestaje się rozwijać, musi zginąć. Przez całe wieki ludzkość poruszała się na kołach, dążąc do stanu mechanicznej perfekcji. Piesi, lekceważąc swoje niezbywalne prawo do jeżdżenia samochodem, nie tylko upierają się przy chodzeniu, ale ośmielają się żądać równych praw ze stojącymi o tyle wyżej automobilistami. Cierpliwość już przestała być cnotą. Nic lepszego nie można zrobić dla tych nieszczęsnych degeneratów niż zacząć proces eksterminacji. Tylko w ten sposób możemy powstrzymać szerzące się rozruchy w naszym skądinąd spokojnym i pięknym kraju. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak wnieść o szybkie przyjęcie "Ustawy o eksterminacji pieszych". Jak wiecie, przewiduje ona natychmiastowy zgon każdego pieszego, który znajdzie się w zasięgu policji stanowej. Według ostatniego spisu zostało ich już tylko około dziesięciu tysięcy, głównie w kilku środkowo-zachodnich stanach.
(...) Los pieszych, jak przedtem los gołębi pocztowych, został przesądzony".

Oczywiście część pieszych jednak przeżyła i ukryła się w izolacji planując obalenie nowego systemu:

"Byli przepojeni nienawiścią. Ich przodków szczuto jak dzikie zwierzęta, zabijano bez litości niczym robactwo. Pragnęli nie tyle zemsty, ile wolności, prawa do swodobnego życia - jak chcą i gdzie chcą.
(...) A tymczasem świat automobilistów toczył się swoją drogą, materialistyczny, mechaniczny, samolubny - zapewnił masom wygodę, ale nie zdołał zapewnić szczęścia jednostkom. Wszyscy żyli wygodnie, mieli dochody, domy, żywność, ubrania. Ale domy były z betonu, wszystkie jednakowe, wylewane taśmowo. I meble były z betonu, wylewane wraz z domami. Ubrania były z wodoodpornego papieru, jednakowego fasonu, po czyery na rok. Żywność sprzedawano w kostkach, każda kostka zawierała wszystkie niezbędne do życia składniki, na każdej uwidoczniono liczbę kalorii. Przez całe wieki wynalazcy ciągle coś wynajdywali, aż życie stało się ujednolicone, a praca polegała na naciskaniu guzików. Lecz świat automobilistów pozostawiał wiele do życzenia, bo nikt nie używał mięśni (...) Słowa takie jak "trud", "praca", "robota" oznaczono w słownikach jako przestarzałe. 
(...) Poza tym wszyscy byli zatruci. Powietrze przepajały groźne opary wydzielane przez silniki spalające miliony galonów benzyny i innych środków, mimo że wiele pojazdów zelektryfikowano. Jednakże najpoważniejszą przyczyną zatruć było ogromnie zredukowane wydzielanie substancji toksycznych przez skórę i niemal całkowity brak pracy fizycznej (...) Kilka godzin dziennie na krześle w fabryce albo przy biurku wystarczało, żeby zarobić na życie (...) Dom rodzinny przestał istnieć - zastąpił go samochód. 
(...) Społeczeństwo, w sensie ogólnym, było socjalistyczne. To znaczyło, że wszystkie klasy żyły dostatnio. Świat przestępczy znikł z powierzchni ziemi już parę pokoleń wcześniej, dzięki przeforsowaniu teorii Bryanta, że wystarczy wyselekcjonować i wysterylizować dwa procent potemcjalnie przestępczej ludności, a problem przestanie istnieć w ciągu jednego pokolenia".
Jednak świat wciąż dzielił się na biednych i bogatych, a "bogaci wciąż stanowili większość w rządach i ustanawiali prawa". 

Nowy Jork jest typowym megamiastem z rodzaju tych, które pojawiają się jakże uporczywie w science fiction: od "Metropolis" po "Gwiezdne wojny". Stupiętrowe gmachy, 20 milionów automobilistów, żadnych chodników, tylko standardowe domy i jezdnie. Miasto zatrute spalinami - im wyżej położony apartament, tym czystsze powietrze. 

Piesi w końcu wracają, dają szansę automobilistom na koegzystencję, a po odrzuceniu porozumienia niszczą specjalnym urządzeniem wszystkie maszyny. Automobiliści masowo wymierają. Pojawiają się apokaliptyczne obrazki z umierającego Nowego Jorku:
"Był to początek krwawego szaleństwa. Ludzie na mostach umierali szybko, ale przed śmiercią zaczynali się kąsać (...) Restauracje i kawiarnie były wypełnione ciałami niemal pod sufit (...) W ciągu dwudziestu czterech godzin ludzkość zapomniała o religii, humanitaryzmie, wzniosłych ideach".

Piesi na powrót opanowują świat. Żyją "prostym życiem" bez nowoczesnej technologii, a samochody oglądać można tylko w muzeach. Theodore Kaczynski byłby zachwycony. Jest to zatem typowa dystopia antytechnologiczna. Piesi wracają do "stanu natury":

"Wierzymy w pracę, w pracę mięśni. Nasza młodzież bez względu na kierunek kształcenia uczy się pracy manualnej. Znamy się na maszynach, ale wolimy ich nie używać. Korzystamy jedynie z pomocy zwierząt domowych, koni i wołów. W paru miejscach zaprzęgliśmy energię wodną do napędzania młynów i cięcia drewna. Dla przyjemności polujemy, łowimy ryby, gramy w tenisa, pływamy w górskim jeziorze. Dbamy o czystość ciała podobnie jak umysłu. Nasi chłopcy żenią się w wieku 21 lat, dziewczęta wychodzą za mąż mając lat osiemnaście. Czasem trafia się przypadek dziecka nienormalnego - zdegenerowanego. Nie będę ukrywał, że takie dzieci znikają".

W znakomitym "Zmierzchu" Josepha W. Campbella odbywamy - nieco podobnie jak w "Wehikule czasu" podróż do kresu ludzkiej cywilizacji i ludzkiego gatunku - 7 milionów lat w przyszłości. Maszyna ponownie staje się zgubą człowieka, lecz w tym wypadku również jego spadkobiercą i następcą. Jest tu nostalgia przypominająca mi późniejsze "Miasto i gwiazdy" Clarke'a.

"Poza tym wszystkim górował szum i zawodzenie nieznanych, zapomnianych maszyn. 
Maszyn, których nie można było wyłączyć, gdyż kiedyś puszczono je w ruch, a mali ludzie zapomnieli, jak się je zatrzymuje. Zapomnieli nawet do czego one służą; przyglądali się im jedynie i nasłuchiwali. I dziwili się. Nie potrafili już ani czytać ani pisać (...) Mieli maszyny, które potrafiły myśleć, ale ktoś wyłączył je jakiś czas wcześniej, a nikt z nich nie wiedział, jak się je uruchamia". 

"Człowiek w ciągu tych siedmiu milionów lat ingerował w pozycje ciał planetarnych: zmieniał trajektorie, oczyszczał układ z asteroidów i tak dalej". 

"Nawet gdy Ziemia będzie już martwa, a Słońce zacznie przygasać, to maszyny nadal będą wypełniały swe funkcje. Kiedy Ziemia zacznie pękać i rozpadać się, te wspaniałe, doprowadzone do perfekcji maszyny będą próbowały ją naprawić..."

"Ludzie wiedzieli, co to znaczy śmierć, byli martwi. Maszynom to pojęcie było obce".

Ludzkość wyniszczyła wszelkie organizmy żywe włącznie z mikroorganizmami:

"Na całej Ziemi pozostali przy życiu jedynie ludzie oraz te organizmy, które znajdowały się pod ich ochroną - rośliny ozdobne i zwierzęta domowe (...)" 
Psy osiągnęły bardzo wysoką inteligencję, ale w końcu i one wymarły. Ludzie osiągnęli długowieczność - żyli do trzech tysięcy lat, jednak stopniowo wymierali, gdyż spadała ich płodność. 
Zaludniono wszystkie nadające się do życia planety i księżyce w Układzie Słonecznym, ale kolonie te potem upadły.
Ludzie utracili ciekawość i pamięć. 
"Mali, pozbawieni nadziei ludzie, zagubieni pośród niezrozumiałego ogromu potężnych maszyn, które rozpoczęły swoją pracę trzy miliony lat wcześniej i nie umiały przestać. Byli martwi, choć nie potrafili umrzeć i znieruchomieć.
Włączyłem jedną z ich maszyn i zadałem jej program, który - kiedy nadejdzie odpowiedni czas - zostanie zrealizowany. 
Powstanie jeszcze inna maszyna, posiadająca wszystkie te cechy, ktore człowiek utracił. Maszyna z ciekawością".

W debiutanckim tekście Lestera Del Reya "Wierny jak pies" (opublikowanym w "Astounding" w 1938 r.) również obserwujemy zmierzch ludzkości, która wyniszczyła się w wielkiej wojnie z użyciem broni masowego rażenia. Dzieło zagłady przypieczętowała globalna zaraza. Narratorem jest przedstawiciel rasy zmodyfikowanych genetycznie przez człowieka inteligentnych Psów Człekopodobnych (od razu nasunął mi się na myśl cykl "Wspomaganie" Davida Brina). Początek:
"Dzisiaj, w najpotężniejszym z miast, umiera ostatni przedstawiciel rasy ludzkiej. A my, stworzeni przez Człowieka, zostajemy sami na zielonym i pięknym świecie, żeby opłakiwać i czcić pamięć Ludzi, którzy umieli zapanować nad wszystkimi i wszystkim prócz siebie". 

To nie maszyny, ale psy i małpy człekopodobne przejmują cywilizacyjną schedę po człowieku, osiedlając się w Chicago i współpracując ze sobą.
Przywodca psów:
"Przedstawiłem mu dzisiaj pewien plan: plan fizycznego i psychicznego przekształcenia małp w Ludzi. Natura zrobiła to już kiedyś z prymitywnym małpoludem; dlaczego zatem my nie moglibyśmy tego powtórzyć z Małpami Człekopodobnymi? Ziemia znowu się zaludni, nauka ponownie odkryje gwiazdy, a Człowiek będzie miał przybrane dziecko na swój obraz i podobieństwo". 

Opowiadanie Jacka Williamsona "Z założonymi rękami", które ukazało się w 1947 roku Gunn określa mianem "jednym z najlepszych w science fiction studium relacji pomiędzy człowiekiem i maszyną". Rzeczywiście - stopniowe i nieubłagalne ubezwłasnowolnienie i zniewolenie człowieka przez machiny, które wytworzył on w nadziei uczynienia swego życia lepszym (choć następuje też robotyzacja wojen, które "stały się zbyt szybkie i mordercze dla zwykłych żołnierzy"), poczucie beznadziejności wszelkiego oporu w obliczu doskonałości sług, które stają sie panami robi wrażenie do dziś, nawet jeśli sztafaż science fiction mocno się zestarzał (np. chociaż istnieją inteligentne androidy i podróże kosmiczne, firmy nadal używają ksiąg rachunkowych).

Postęp jawi się tu jako jednokierunkowa uliczka, reakcja łańcuchowa. Wiliamson kładzie nacisk na prawo nieprzewidzianych konsekwencji w zarządzaniu z natury złożonymi systemami społecznymi. Obecna jest tu krytyka naiwnego scjentyzmu społecznego charakterystycznego dla wczesnych utopii i progresywnych ideologii.

"Oczywiście, że jesteśmy doskonalsi od ludzi - zgodził się robot radośnie. - Bo nasze jednostki są zbudowane z metalu i plastiku, a wasze ciała składają się głównie z wody. Bo napędza nas energia atomowa i nie trzeba nam tlenu. A przede wszystkim dlatego, że wszyscy jesteśmy podłączeni do jednego wielkiego mózgu, który wie, co się dzieje na wielu planetach, który nigdy nie śpi, nie zapomina i nie gaśnie (...) Niemniej możecie się nie obawiać naszej siły - zapewnił go robot pogodnie. - Nie potrafimy skrzywdzić żadnego człowieka, chyba żeby zapobiec większej krzywdzie. Istniejemy tylko po to, aby zapewnić przestrzeganie Najwyższego Prawa. 
Underhill jechał ponuro zasępiony. Małe czarne roboty, myślał markotnie, to zwiastuny ostatecznego boga, zrodzonego z maszyny, wszechmocnego i wszechwiedzącego. Najwyższe Prawo to nowe przykazanie. Przeklął je bluźnierczo i zaczął się zastanawiać, czy istnieje też drugi Lucyfer". 

Najwyższe Prawo brzmi: "Służyć, słuchać i strzec ludzi od złego". 

Oczywiście jak zawsze wszystkiemu winien jest nieodpowiedzialny naukowiec-wynalazca, który zgodnie z archetypem "ucznia czernoksiężnika" wyzwala siły, których nie jest w stanie kontrolować:

"Byłem kawalerem, idealistą, ignorantem w sprawach życia, polityki i wojny, właściwie we wszystkich sprawach oprócz teorii atomu (...) Chyba zbyt dużo wiary pokładałem w faktach, a zbyt mało w ludziach. Nie ufałem emocjom, bo nie miałem czasu na nic prócz nauki. Uległem modzie na semantykę. Chciałem stosować metody naukowe w każdej sytuacji, zredukować doświadczenie do wzoru matematycznego. Sądzę, że niecierpliwiły mnie ludzkie błędy i niewiedza. Uważałem, że sama nauka jako taka może doprowadzić świat do doskonałości (...) Byłem bardzo z siebie zadowolony. Myślałem, że znalazłem lekarstwo na wojny i zbrodnie, na nędzę i nierówność społeczną, na ludzkie błądzenie i wynikające stąd nieszczęścia (...) Musiałem wtedy ślepo wierzyć w skuteczność. W nagie fakty, abstrakcyjną prawdę, mechaniczną doskonałość. Musiałem nienawidzić ludzkiej słabości, bo z uporem doskonaliłem do perfekcji nowe humanoidy (...) Prawdę mówiąc, chyba zakochałem się w stworzonych przeze mnie maszynach". 

Roboty zaprowadzają totalitarną, dobrotliwą dyktaturę, eliminując z życia wszelkie ryzyko, a zatem wszelki sens (przypomina się tu choćby "Powrót z gwiazd" Lema).

"Wielu ludzi wymaga intensywnego leczenia, operacji mózgu, środków farmakologicznych i hipnozy, aby poczuli się szczęśliwi pod rygorami Najwyższego Prawa". 

"Przekonałem się, że istnieje coś gorszego niż wojna, zbrodnia, nędza i śmierć (...) Całkowita pustka. Ludzie siedzieli bezczynnie, bo nie mieli nic do roboty. Byli w istocie więźniami, którym dogadzano, ale którym nie pozostawiono możliwości ucieczki. Może przedtem próbowali uprawiać jakieś gry i zabawy, ale nie było już o co grać. Większość sportów zgodnie z Najwyższym Prawem uznano za zbyt niebezpieczne dla ludzi. Paranie się nauką było zabronione, bo w laboratoriach mogą powstać groźne sytuacje (...) Sztuka była tylko ponurym odbiciem pustki. Zamierzenia i nadzieje przestały istnieć. Zabrakło celu, dla którego warto by żyć. Można było zająć się jakimś niewinnym hobby, grać bez sensu w karty, albo iść na spacer do parku - wszystko pod bacznym okiem humanoidów. Były silniejsze od ludzi i lepsze we wszystkim, za co się wzięły, czy to szachy, czy pływanie, śpiew, czy archeologia. Dla rasy ludzkiej musiało się to skończyć zbiorowym kompleksem niższości (...) Nie było ucieczki od tej martwej próżni. Nikotyna okazała się szkodliwa, alkohol racjowany, narkotyki zabronione, seks nadzorowany. Nawet samobójstwo było sprzeczne z Najwyższym Prawem (...)". 

I wreszcie, co znamienne, roboty "skasowały wszystkie książki, bo była w nich mowa o nieszczęśliwych ludziach w niebezpiecznych sytuacjach". Jak widać "451 stopni Fahrenheita" Bradbury'ego nie jest pod tym względem oryginalne.

"Samochód skręcił z lśniącej alei, wioząc go z powrotem do spokojnego przepychu jego więzienia. Underhill zaciskał i otwierał złożone na kolanach puste ręce. Nie było nic innego do roboty". 

Antologia zawiera także dwa teksty z gatunku "antyutopii biologicznej", powstającej pod wyraźnym wpływem rozwoju wiedzy medycznej, biologicznej oraz modnych idei darwinizmu społecznego i eugeniki. Pierwszy z nich to opowiadanie "Król z probówki" Juliana Huxleya (biologa, późniejszego pierwszego dyrektora generalnego UNESCO) opublikowane w 1927 roku w "Amazing Stories", w którym naukowiec z Europy pojmany przez pewne afrykańskie plemię wykorzystuje swoją wiedzę z zakresu biologii do sztucznego utrzymywania przy życiu fragmentów tkanek króla uważanego za istotę boską, zakładając "Instytut Hodowli Tkanki Religijnej". Huxley inspirował się pracami Alexisa Carrela, laureata Nagrody Nobla za prace z dziedziny zszywania naczyń kriowionośnych (1912 r), który utrzymywał przy życiu fragment embrionu kurczęcia przez 34 lata. Opowiadanie przeniknięte jest szczególną atmosferą groteski i makabry:

"Ustalono przeto, że każdy kto zadeklaruje krowę lub bawołu, czy odpowiedni ekwiwalent - trzy kozy, świnie lub owce - otrzyma kawałek królewskiej powłoki cielesnej w gustownej oprawce z kości słoniowej".
"W ten sposób nie tylko znacznie wzrośnie fizyczna wielkość Króla, z pożytkiem dla wszystkich, ale każdy właściciel hodowli będzie posiadał autentyczną cząstkę Jego Królewskiej Mości oraz dostąpi niezmierzonej radości i przywileju przyczyniania się własnym sumptem do pomnażania boskości".
Hodowle tkankowe (fragmenty tkanek zmarłych i żyjących przodków) uprawiane na skalę przemysłową stają się zatem obiektami kultu religijnego. Wreszcie dochodzi do hodowli ludzi o określonych cechach - np. wielkim wzroście ("dzięki kilkukrotnym zastrzykom z przedniego płata przysadki mogłem sprawić, że przeciętne niemowlę wyrasta na olbrzyma"). Pojawia się np. straż przyboczna o gigantycznej posturze, "całkowicie zaćmiewając grenadierów Fryderyka". Inne manipulacje biologiczne - niespotykane przypadki otyłości, karłowatość, niedorozwój umysłowy. 
Próba zastosowania partenogenezy do "wyhodowania rasy dających potomstwo, lecz wiecznie dziewiczych westalek (...)".
"Metoda produkcji masowej pana Forda" zastosowana do hodowania zwierzęcych monstrów ("dwugłowe i jednookie monstra").
Ponadto widoczna jest tu fascynacja hipnozą i "telepatią masową". Dzięki nim realizuje się odwieczne marzenie teokratów:

"Hascombe, który miał pewne pojęcie o starodawnym tybetańskim młynku modłów, zasugerował, że w końcu będzie w stanie wywołać hipnozę u całej ludności, a następnie nada modlitwę. Da to gwarancję, że codzienny pacierz, na przykład, będzie rzeczywiście odmawiany, a ponadto o tej samej porze, co niewątpliwie zwiększy jego skuteczność. Natomiast w czasach klęski lub wojny możliwe będzie utrzymanie całej siły modlitewnej narodu przez dłuższy okres.
Bugala niezwykle się tym zainteresował. Już wyobrażał sobie, jak dzięki tej maszynerii umysłowej wtłacza w czaszki swojego ludu takie idee, jakie się jemu zamarzą".

Drugim tekstem z "nurtu biologicznego" jest oczywiście absolutnie genialny "Nowy wspaniały świat" brata Juliana - Aldousa Huxleya (niesłychanie zdolna rodzina!) opublikowany w 1932 roku. Jak zauważa Gunn, spotworniała przyszłość Huxleya to "nie sterylny świat podziemny z "Maszyna staje" Forstera. Obywatele nie zajmują się myśleniem ezoterycznym; prawdę mówiąc to prawie w ogóle nie myślą. Wykonują zadania, do których ich wyhodowano z jaj umieszczonych w butlach; mają nieograniczony dostęp do seksu bez niemiłych konsekwencji; na wypadek chwilowego niepokoju mają wszechstronny narkotyk szczęścia (soma), zaś raz w miesiącu otrzymują surogat gwałtownej namiętności (SGN) w celu oczyszczenia swego ustroju; mają świat bez chorób, rozkładu, niedostatku i uczuć.
(...) Taki świat nie jest niemiły, chyba że ktoś, tak jak Dzikus, kocha poezję, woli religię, grzech i wolność, który zgadza się cierpieć - nie, chce cierpieć - dla tego wszystkiego; który żąda prawa do bycia nieszczęśliwym.

Brian Aldiss nazwał "Nowy wspaniały świat" "zapewne najbardziej znaną powieścią sf, jaka powstała na Zachodzie". Jest to jednocześnie jedna z dwóch najbardziej przenikliwych nowoczesnych dystopii - obok "Roku 1984". 


U Huxleya pojawia się wielokrotnie powtarzający się potem motyw zakazanej, "niebezpiecznej" społecznie i politycznie literatury:

"Ale dlaczego to jest zakazane? - zapytał Dzikus (...)
Zarządca wzruszył ramionami.
- Bo jest stare. To zasadniczy powód. Rzeczy stare nam tu niepotrzebne. 
- Nawet gdy są piękne?
- Zwłaszcza wtedy, gdy są piękne. Piękno wabi, a my tu nie chcemy, żeby ludzi wabiły rzeczy stare. Chcemy, żeby lubili tylko to co nowe. 
- Ale to nowe jest takie głupie i okropne. Te sztuki, w których helikoptery nic tylko latają tu i tam czuje się pocałunki aktorów (...) Dlaczego nie oglądają "Otella" zamiast tamtego świństwa?
- Powiedziałem już panu, to staroć. A poza tym nie zrozumieliby. (...)
- No więc (...) coś nowego, co przypominałoby "Otella", a co mogliby zrozumieć. (...)
- Jeśliby (...) naprawdę przypominała "Otella" nikt by jej nie zrozumiał, choćby była nie wiedzieć jak nowa. A gdyby była nowa, nie mogłaby zapewne przypominać "Otella".
- Dlaczego nie? (...)
- Bo nasz świat jest inny niż świat "Otella". Nie można produkować aut nie mając stali, nie można tworzyć tragedii bez społecznej niestabilności. A dziś świat jest stabilny. Ludzie są szczęśliwi; otrzymują wszystko, czego zapragną, a nigdy nie pragną czegoś, czego nie mogą otrzymać. Są zamożni, bezpieczni, zawsze zdrowi; nie boją się śmierci, żyją w stanie błogiej niewiedzy o namiętnościach i starości; nie prześladują ich matki i ojcowie, nie mają żon, dzieci, kochanków ani kochanek budzących silne uczucia, są tak uwarunkowani, że praktycznie nie potrafią postępować inaczej, niż powinni. A jeśli coś nie gra, pozostaje soma, którą pan, Panie Dzikus, wyrzuca przez okno w imię wolności. Wolności! - Roześmiał się. - Oczekiwać od delt rozumienia co to jest wolność! (...)
- Mimo wszystko (...) "Otello" jest dobry, lepszy niż te czuciofilmy.
- Oczywiście, że tak - przerwał zarządca. - Ale to właśnie cena, jaką musimy płacić za stabilność. Trzeba było wybierać między szczęśliwością, a tym, co zwane jest sztuką przez duże S. Mamy w zamian czuciofilmy i organy zapachowe.
(...)
- To wszystko jest dla mnie wprost okropne.
- Bardzo możliwe. Faktyczna szczęśliwość zawsze wypada blado na tle spodziewanej nagrody za nędzę. No i rzecz jasna stabilność nie jest tak efektowna jak niestabilność. Zaś zadowolenie nie ma w sobie nic z tego blasku, jaki zdobi szlachetną walkę z nieszczęściem; nie ma malowniczości cechującej walkę z pokusą lub upadek z powodu namiętności lub zwątpienia. Szczęśliwość nigdy nie bywa wzniosła".

"Tylko od epsilona można oczekiwać właściwego epsilonom poświęcenia, to zaś z tego prostego powodu, że dla niego nie jest to poświęcenie, lecz działanie po linii najmniejszego oporu. Uwarunkowanie wyznaczyło mu tor, po którym ma się poruszać. Inaczej nie potrafi; jego los jest z góry ustalony. Nawet po wybutlowaniu pozostaje niejako w butli - w niewidzialnej butli zachowań wpojonych mu w fazie embrionalnej i w dzieciństwie. Każdy z nas, rzecz jasna (...) idzie przez życie w jakiejś butli. Jeśli jednak jesteśmy alfami, nasze butle są, relatywnie rzecz biorąc, ogromne".

"- Populacyjne optimum - mówił Mistafa Mond - modelowane jest na proporcjach góry lodowej: osiem dziewiątych pod wodą, jedna dziewiąta ponad.
- A czy ci pod wodą są szczęśliwi?
- Bardziej niż ci znad powierzchni (...).
- Pomimo tej strasznej pracy?
- Strasznej? Oni tak nie sądzą. Przeciwnie, lubią ją. Jest łatwa, jest dziecinnie prosta. Nie wymaga wysiłku umysłu ani mięśni. Siedem i pół godziny lekkiej, niewyczerpującej pracy, potem racja somy, gry, seks bez ograniczeń i czuciofilmy. Czegóż jeszcze mogliby chcieć? No tak - przyznał - Mogliby chcieć skrócenia czasu pracy. A my, rzecz jasna, moglibyśmy im to dać (...) A dlaczego ich nie wdrażamy? Dla dobra pracowników; byłoby okrucieństwem obarczać ich jeszcze większym czasem wolnym (...) Nie potrzeba nam zmian. Każda zmiana zagraża stabilności (...) Każde odkrycie w naukach teoretycznych jest potencjalnie wywrotowe, nawet naukę musimy niekiedy traktować jak ewentualnego wroga".

"Pozwalamy nauce zajmować się tylko najpilniejszymi problemami bieżącymi. Do wszystkich innych badań jak najusilniej zniechęcamy. Ciekawą rzeczą (...) jest lektura tego, co ludzie z czasów Pana Naszego Forda pisali o postępie naukowym. Zdawali się sądzić, iż będzie on trwał bez końca, niezależnie od wszystkiego innego. Wiedza była dobrem najwyższym, prawda najwyższą wartością, cała reszta pełniła rolę wtórną i podrzędną. Co prawda już wtedy idee podlegały ewolucji. Sam Pan Nasz Ford położył wielkie zasługi w zakresie przesuwania punktu ciężkości z prawdy i piękna na wygodę i szczęśliwość. Wymagała tego produkcja masowa. Powszechna szczęśliwość utrzymuje turbiny w stałym ruchu; prawda i piękno nigdy. No i, rzecz jasna, gdy masy przejęły władzę, zaczęła się liczyć szczęśliwość, nie zaś prawda i piękno".

Huxley pisze o tym jak przestawiają się zwrotnice cywilizacji, jej aspiracje, wzorce, ideały i wreszcie - systemy oraz instytucje. Punktem przełomowym (jak to bywało np. u Wellsa) jest wojna, w której użyto broni biologicznej. Nauka została poddana kontroli:

"Od tamtego czasu kontrolujemy nieustannie. Oczywiście prawdzie nie wyszło to na zdrowie. Ale szczęśliwości tak. Nie można mieć czegoś za nic".

"Sztuka, nauka... wydajecie się płacić nader wysoką cenę za tę szczęśliwość - powiedział Dzikus, gdy zostali sami. - Jeszcze coś?
- No... oczywiście religia - odrzekł zarządca. - Przed wojną dziewięcioletnią był tak zwany Bóg.
(...) Tymczasem zarządca przeszedł na drugą stronę pokoju i otworzył wielki sejf wpuszczony w ścianę między półkami. Uchyliły się ciężkie drzwi.
- Jest to temat - rzekł sięgając do ciemnego wnętrza - który zawsze nadzwyczaj mnie interesował. - Wydobył gruby czarny tom. - Tego pewnie nigdy pan nie czytał.
Dzikus wziął księgę.
"Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu" - odczytał na głos ze strony tytułowej.
- Ani tego. - Mała książeczka pozbawiona okładki (...)
- A mam ich jeszcze wiele - powiedział Mustafa Mond wracając na fotel. - Całą kolekcję starożytnych nieprzyzwoitości. Bóg w mroku, Ford na widoku - wskazał ze śmiechem swą bibliotekę, półki pełne książek, rzędy szpul czytników i rolek zapisów dźwiękowych".

Bóg i religia stały się niepotrzebne, choć zarządca uważa, że Bóg prawdopodobnie istnieje. Jednak "dziś przejawia się jako nieobecność, tak jakby go wcale nie było. (...) Nazwijmy to winą cywilizacji. Boga nie da się pogodzić z maszynami, naukową medycyną i powszechną szczęśliwością. Trzeba wybierać. Nasza cywilizacja wybrała maszyny, medycynę i szczęśliwość. Dlatego właśnie muszę trzymać te książki w sejfie. Są gorszące (...)
- Ale czy poczucie, że Bóg istnieje nie jest naturalne? - Przerwał Dzikus.
- Równie dobrze można zapytać, czy nie jest rzeczą naturalną zapinać spodnie na suwak - rzekł sarkastycznie zarządca. (...) - Wierzy się w to czy tamto, bo tak się jest uwarunkowanym (...) Ludzie wierzą w Boga, gdyż zostali uwarunkowani na wiarę w Boga".

"Bogowie są sprawiedliwi. Bez wątpienia. Jednakże ich kodeks praw w ostatecznym rachunku ustalają ludzie organizujący społeczność. Opatrzność bierze wzory z rąk ludzi".

"Człowiek cywilizowany nie ma żadnej potrzeby znoszenia rzeczy naprawdę przykrych. A co do działania - Fordzie uchowaj, żeby mu coś takiego przyszło do głowy. Cały porządek społeczny uległby rozchwianiu, gdyby ludzie zaczęli działać na własną rękę. (...) Cywilizacja przemysłowa jest możliwa tylko przy braku poświęcenia. Używać aż do granic wyznaczonych higieną i ekonomią. W przeciwnym razie turbiny staną (...) Cywilizacji absolutnie nie potrzeba szlachetności ani heroizmu. Te rzeczy są symptomem poIitycznej nieskuteczności. W społeczeństwie dobrze zorganizowanym, takim jak na przykład nasze, nikt nie ma okazji do wykazywania się szlachetnością czy heroizmem. Warunki musiałyby całkowicie utracić stabilność, by taka okazja mogła zaistnieć. Tam, gdzie toczą się wojny, spory o władzę, gdzie występują skłonności do stawiania oporu, umiłowane obiekty, o które się walczy, lub których się broni - tam, rzecz jasna, szlachetność i heroizm mają pewien sens. Dziś jednak nie ma wojen. Poświęca się maksimum troski temu, by chronić człowieka przed zbytnią miłością do kogokolwiek. Nie ma sporów o władzę; każdy jest tak uwarunkowany, że może robić tylko to, co robić powinien. A to, co powinien robić, jest w całości tak miłe, tyle naturalnych odruchów może przy tym znajdować ujście, że naprawdę nikt nie ma skłonności do stawiania oporu. Gdyby zaś jakimś nieszczęśliwym trafem zdarzyło się coś niemiłego, to cóż, wtedy pozostaje zawsze soma; ona uwalnia od przykrych faktów. Soma ukoi gniew, pogodzi z wrogami, doda cierpliwości i wytrwałości. Dawniej można to było osiągnąć tylko wielkim wysiłkiem po latach trudnych ćwiczeń woli. Dziś połyka się dwie lub trzy półgramowe tabletki i załatwione. Dziś każdy jest obdarzony cnotami. Co najmniej połowę swej moralności nosi w fiolce".

Wypisz - wymaluj "Koniec człowieka" Francisa Fukuyamy, tyle że napisany siedemdziesiąt lat wcześniej!

Wprowadzono też obowiązkową kurację SGN (surogat gwałtownej namiętności):
"Regularnie raz w miesiącu. Nasycamy cały system krwionośny adrenaliną. To pełny rwnoważnik fizjologiczny lęku i wściekłości. Wszystkie pobudzające efekty morderstwa Desdemony przed Otella, a żadnych kłopotów.
- Ale ja lubię kłopoty.
- My nie - odrzekł zarządca. - Wolimy, żeby wszystko szło nam wygodnie. 
- Ja nie chcę wygody. Ja chcę Boga, poezji, prawdziwego niebezpieczeństwa, wolności, cnoty. Chcę grzechu. 
- Inaczej mówiąc - stwierdził Mustafa Mond - Domaga się pan prawa do bycia nieszczęśliwym.
- No więc dobrze - rzekł Dzikus wyzywającym tonem - domagam się prawa do bycia nieszczęśliwym. 
- Nie mówiąc o prawie do starzenia się, brzydnięcia i impotencji, o prawie do syfilisa i raka; o prawie do niedożywienia, do bycia zawszonym i do życia w niepewności jutra; o prawie do zapadnięcia na tyfus, do cierpienia niewysłowionego bólu wszelkiego rodzaju.
Zapadło długie milczenie. 
- Domagam się prawa do tego wszystkiego - odezwał się wreszcie Dzikus. 
Mustafa Mond wzruszył ramionami.
- Proszę bardzo - rzekł. (...)"

Kolejne dwa opowiadania cechuje nostalgia spowodowana rozczarowaniem, jakie przynieść miała w przyszłości realizacja marzeń o podboju kosmosu. Pierwsze z nich, doskonały literacko, mój ulubiony tekst w tym tomie, "Jak tam jest" Edmonda Hamiltona opublikowano w 1952 roku (w "Thrilling Wonder Stories"), jednak napisano je już w 1933 roku. Jak wiele tekstów wybiegających przed swój czas zostało ono odrzucone, a przecież Gunn ma niewątpliwie słuszność gdy pisze, iż ilustruje ono "istnienie talentów, które często kryły się pod powierzchnią morza piśmiennictwa przygodowego zamieszczanego w czasopismach groszowych". 

Jest to jedna z pierwszych ponurych, pesymistycznych wizji wypraw kosmicznych. Są niebezpieczne, zupełnie nieromantyczne, a Mars i przestrzeń kosmiczna to jałowe, niegościnne dla człowieka miejsca. Główny bohater wraca z wyprawy na Marsa niczym z wojny - jego zadaniem jest odwiedzić domy martwych kolegów i zdać relację ich rodzinom. Kłamie, chcąc upiększyć bezsensowne cierpienia i śmierci. Literacka perełka.

"Byliśmy na Marsie od pół roku, gdy wybuchła epidemia, i samotność zaczynała już nam mocno doskwierać. Wszystkie nasze rakiety oprócz czterech powróciły na Ziemię - byliśmy sami na tej martwej planecie, pod nienawistnym, miedzianym niebem, stłoczeni w skupisku Quonsetów, czyli prefabrykowanych, aluminiowych domków, poza którymi ciągnęły się w nieskończoność piasek i skały". 

"Jedna czwarta z nas już zmarła na chorobę marsjańską, rząd kamieni nagrobnych wznosił się coraz wyżej na zboczu po drugiej stronie doliny, racje żywnościowe stawały się coraz skąpsze, lekarstwa się kończyły, wszystko się kończyło, a my ustawicznie obserwowaliśmy niebo wypatrując rakiet, które nie przybywały". 

"- Praca posuwa się naprzód, Trzecia Ekspedycja buduje tam teraz większą bazę i już niedługo wystartuje Czwarta Ekspedycja. A to znaczy, że wkrótce będziemy mieć moc uranu, moc taniej energii atomowej dla naszej Ziemi.
Powiedziałem to i zamilkłem, choć miałem ochotę dodać: "A jednak nie warto było! Nie warto było poświęcać życia tylu ludzi, nie warto było przechodzić przez takie piekło jedynie  dla zdobycia taniej energii atomowej, żebyście mogli korzystać z coraz większej ilości telewizorów, zmywarek i opiekaczy". 

"Kiedy wstałem, żeby się pożegnać, spytała, czy nie chciałbym zobaczyć pokoju Jima. Wszystko jest tam tak, jak to zostawił. Nie chciałem, ale jak to powiedzieć? Poszedłem z nią na piętro, obejrzałem pokój i pochwaliłem, że ładny. Otworzyła dużą szafę, pełną równych rzędów starych pism.
- To stare roczniki magazynów sf, które czytał w dzieciństwie. Nigdy nie chciał ich wyrzucić. 
Wyjąłem jeden. Miał kolorową okładkę ze statkiem kosmicznym, niepodobnym do naszych rakiet, ale o pięknej, opływowej linii, a w tle pierścienie Saturna". 

Tekst utrzymany w podobnym nastroju to "Requiem" Roberta A. Heinleina - opowiadanie o bogatym starcu, który pragnie umrzeć na Księżycu. Tyle zostało z marzeń o podboju kosmosu... Martwe ciało na martwym, bynajmniej nie srebrnym, globie.

Drugi istotny, choć mniej okazale reprezentowany w tym tomie antologii wątek dotyczy jednego z zasadniczych, współkonstytuujących science fiction toposów - kontaktu z obcymi. Rozpoczyna się on od zaskakująco dobrego opowiadania Jacka Londona, "Czerwony bóg" z 1916 roku, przywodzącego na myśl swą duszną, chorobliwą, przepojoną  szaleństwem i śmiercią atmosferą starsze o kilkanaście lat "Jądro ciemności" Conrada. Widać tu znakomicie, jak Obcy w sf stanowi po prostu projekcję figury znacznie starszej i silnie zakorzenionej w kulturze białego człowieka Zachodu - dzikiego, barbarzyńcy, najeźdźcy o okrutnych obyczajach i pierwotnej witalności. Upadek rzymskiego imperium i późniejsze nieustanne najazdy nękające Europę z północy, wschodu i południa wpisał ową figurę zabójczego Obcego do naszej świadomości i podświadomości na tyle trwale, że dostrzegano ją nawet w najdalszych zakątkach kosmosu. Co jednak znamienne u Londona, to fakt, że ludzie reprezentujący odmienną kulturę jawią się jako znacznie bardziej obcy, niż ci przybyli z gwiazd.

Widać tu prymitywny "zachodocentryzm" i rasizm charakterystyczny dla jego epoki, utrwalony przez doświadczenie kolonializmu. Dżungla jest siedliskiem szaleństwa. Kobieta dzikich - naga, muskularna, "o członkach niesymetrycznych", "brudna od dzieciństwa", ozdobiona jedynie odciętym ogonem wieprza, z którego sączyła się jeszcze krew. "A twarz! Zgnieciony, pomarszczony zbiór małpich rysów, uzupełnionych przez odwrócone ku górze mongolskie usta o olbrzymiej górnej walce, ginące nagle w cofniętej wardze i przez świdrujące niespokojne oczy, błyszczące tak, jak błyszczy wzrok mieszkańców małpich klatek".

"Inni spośród wykrzywiających się i gadatliwych ludzi-małp, którzy (...) pozbawieni byli wszelkiej odzieży i odznaczali się równie zwierzęcą powierzchownością, zapragnęli jego ciała celem upieczenia w piecu".

Dom dzikich "prawie tak haniebnie ciemny i śmierdzący jak dżungla". Wioska zamieszkała przez "czarne, o pustych głowach, do małp podobne bestie ludzkie".

London jednak jest uderzająco świadomy znaczenia potencjalnego kontaktu z pozaziemską świadomością:

"Kim byli, czym byli ci dalecy i wyżsi ludzie, którzy przerzucili przez niebiosa ten olbrzymi most, lśniący barwami czerwieni o niebiańskich dźwiękach? Bez wątpienia stąpali oni od dawna po tej ścieżce, na którą człowiek teraz dopiero wejść zdołał. Jeśli mogą przesłać wezwanie poprzez przepaść przestrzeni, musieli z całą pewnością dosięgnąć tych wyżyn, do których człowiek przebija się tak powoli wśród walki, łez, pracy i potu krwawego, w ciemności i zamęcie przeróżnych rad. Czym mogą być na tych wyżynach? Czy osiągnęli Braterstwo? Czy też poznali, że prawo miłości pociąga za sobą pokutę słabości i upadku?  Czy walka jest życiem? Czy bezlitosne prawo naturalnego doboru jest prawem całego wszechświata?"

"(...) ta olbrzymia kula powinna niewątpliwie posiadać rozległe dzieje, całe głębie zadań uwieńczonych wynikiem, przechodzących najśmielsze przypuszczenia człowieka, powinna posiadać prawa i formuły, które, gdy człowiek je obejmie, podniosą życie jego na ziemi, pojedyncze i zbiorowe, z teraźniejszego punktu na niepojęte wyżyny czystości i potęgi. To największy dar Czasu dla ślepych, nienasyconych, do gwiazd dążących ludzi. On właśnie (...) pierwszy usłyszał wezwanie od pokrewnych człowiekowi istot spomiędzy gwiazd". 

W opowiadaniu Stanley Weinbauma (1902-1935) i "Odyseja marsjańska" (Wonder Stories, lipiec 1934) pojawia się z kolei nowy typ obcego. Ani śluzowato-mackowaty wróg- najeźdźca w typie prozy Wellsa, ani po prostu człowiek z innej planety, rodem z powieści Burroughsa. Istota o innej biologii i niezrozumiałej kulturze. Wiarygodni kosmici i przekonujące ekologie, które ich stworzyły - to główny wkład Weinbauma do science fiction.

Opowiadanie Murraya Leinstera ("Proxima Centauri") to z kolei jeden z przykładów uroczego retro-sf, twardego, kosmicznego i klasycznego. Stalowe okręty kosmiczne przemierzają przestrzeń kosmiczną z twardymi mężczyznami i kobiecymi (czytaj: płochliwymi i raczej histerycznymi) kobietami na pokładach. "Szczupły oficer służb regeneracji powietrza przemierzał wielkimi krokami teren swojego królestwa ściskając w dłoni olbrzymi klucz francuski i na każdy przejaw paniki reagował wymierzonymi w słusznym gniewie razami".
Komputery wypuszczają z siebie długie paski papieru. Moje ulubione urządzenie to automatyczny translator, który pracuje na... kartach słownikowych: "Dyktopisarka cicho szeleściła beznamiętnie analizując każdy dźwięk, beznamiętnie poszukując kart słownika, które zawierały angielskie odpowiedniki pohukiwań jeńca". 
Nie brakuje seksistowskich stereotypów: kobiety na statku kosmicznym robią maślane oczy, myślą głównie o zamążpójściu i załamują się w czasie kryzysu, zawodząc i efektownie wpadając w panikę. 
Mieszkańcy planety orbitującej wokół Proxima Centauri mają oczywiście macki i gustują w ludzkim mięsie. Elementy, które współcześni konsumenci popkultury znają z przetworzonych wielokrotnie parodystycznych wizji w stylu "Mars attacks" Burtona tutaj są jeszcze podawane całkowicie serio, co wytwarza niezwykle humorystyczny efekt.
"Schwyciły ich długie, gumowate macki. Helen jęknęła i znieruchomiała. Jack walczył zawzięcie, wykrzykując jej imię". 
Oczywiście Ziemię czeka inwazja mięsożernych Obcych:
"Ich najgłówniejszy ważniak planuje już nowe statki - większe, niż hodowali kiedykolwiek. Wyprawi się na Ziemię w trzysta okrętów kosmicznych, z większością załóg we śnie czy hibernacji. Na tych cholernych statkach będzie trzy miliony diabłów z piekła rodem, a także owe cholerne miotacze promieni, które stopią każdy ziemski statek z dziesięciu milionów kilometrów". 
"Widziałem miasto oszalałe od dzikiej radości, widziałem tych diabłów kołyszących się w przód i w tył w ekstazie, kiedy wchłaniali łupy z Ziemi słyszałem najważniejszego arcydiabła, wygwizdującego coś w rodzaju mowy tronowej do narodu (...) Mówił im, że Ziemia jest zapchana zwierzętami. Ludźmi. Ptakami. Zwierzyną. Rybami w oceanie. I powiedział im, że wkrótce zostanie wyhodowana największa flota w historii, flota, używająca ludzkich metod napędu - naszych rakiet (...) i że ta pierwsza flota przeniesie nieprzeliczone mrowie roślinoludów, którzy mają zdobyć i okupować Ziemię. Przyślą na macierzystą planetę skarby, tak że każdy z jego poddanych będzie mógł często doznawać takiej rozkoszy jak dziś. A te diabły, kołysząc się szaleńczo w tę i z powrotem, wydały ten swój przeraźliwy skowyt. Miliony ich naraz". 

Na szczęście rasa obcych "diabłów" zostaje zgładzona wraz z ich ojczystą planetą, a dwoje głównych bohaterów złączonych węzłem małżeńskim może oczekiwać na kolejny statek z Ziemi na sielskiej planecie w otoczeniu (przywiezionych z Ziemi) gołąbków, szczeniaczków i owieczek... 

Podobnie zestarzało się opowiadanie Van Vogta "Zabójca z mroków". Szczerze mówiąc nigdy nie rozumiałem zachwytów nad tym pisarzem. Jego styl jest grafomański ("diabolicznego, migocącego ognia, świetlistego jak klejnoty z baśni, ożywionego roziskrzoną furią atomów poddanych nagłej torturze, umykających na oślep, oszalałych z bólu"; "Minuty pożerały czas, jak wolno działający kwas") i bełkotliwy, a jego fabuły nonsensowne i sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Poza tym trudno mi traktować poważnie człowieka zaangażowanego w hubbardowską dianetykę.

Klasą samą w sobie są z kolei fragmenty słynnego eposu kosmicznego Olafa Stapledona "Ostatni i pierwsi ludzie" z 1930 roku. Stapledon był zawodowym, akademickim filozofem
Doktoryzował się na unwiersytecie w Liverpoolu i publikował książki naukowe (m.in. "A Modern Theory of Ethics", 1929). Jego najsłynniejsza obok "Dziwnego Johna" książka oszałamia rozmachem, obejmując okres od ok. 1930 r. do ok. dwóch miliardów lat w przyszłości. Opisano tu ewolucję człowieka przez 17 form gatunkowych, jego wzloty i upadki, emigrację na Wenus po kosmicznej katastrofie niszczącej Ziemię, a w końcu na Neptuna, "gdzie ostatnia postać ludzi przyjmuje ostateczną zagładę z godnością i nadzieją wynikającą z rozsiania zarodków ludzkości, unoszonych wiatrem słonecznym do innych miejsc galaktyki". Ponieważ książka cieszyła się powodzeniem Stapledon porzucił pracę na uczelni i zajął się pisarstwem ("Last Men in London" 1932, "Dziwny John" 1935 - uznany za konsekwentnie potraktowany temat nadczłowieka, "Star Maker" 1937 - "przyprawiająca o zawrót głowy wizja stworzenia Wszechświata, galaktycznych cywilizacji i imperiów, obdarzonych inteligencją gwiazd i mgławic", "Sirius" 1944 - powieść o superpsie i jego kontaktach z ludźmi, ktrzy odkryli jego inteligencję).

Warto przytoczyć tu fragment przedmowy Stapledona do "Last and First Men":

"Pisanie o przyszłości wyglądać może na oddawanie się swobodnym spekulacjom jedyńie w celu zadziwienia czytelnika. A jednak kontrolowana wyobraźnia w tym względzie może być bardzo cennym ćwiczeniem dla umysłów zastanawiających się nad czasem obecnym i jego możliwościami. Dziś powinniśmy witać, a nawet badać szczegółowo każdą poważną próbę przewidywania przyszłości naszej rasy; nie tylko po to, aby ogarnąć umysłem najróżniejsze, czasem tragiczne możliwości, jakie przed nami stoją, ale również abyśmy mogli się oswoić z pewnością, iż wiele z naszych najszczytniejszych ideałów zdać się może dziecinnymi umysłom bardziej rozwiniętym. Tak więc pisanie o dalekiej przyszłości to próba ujrzenia ludzkości w aspekcie kosmicznym oraz ukształtowania naszych serc do przyjmowania nowych wartości.
Aby jednak takie imaginacyjne tworzenie możliwych wersji przyszłości miało jakąkolwiek moc, nasza wyobraźnia musi być ściśle zdyscyplinowana". 
Stapledon mówił o pisaniu "mitu o przyszłości". Science Fiction stworzyć miała taką nową mitologię dla nowego człowieka ery technologicznej.

Antologia kończy się tekstami dwóch wielkich klasyków science fiction: Isaaca Asimova i Roberta A. Heinleina. Historycznie znajdujemy się zatem już na progu tzw. Złotego Wieku, w 1939 roku:
"Campbell potrzebował gwiazd, a te się pojawiły. Było to pamiętnego lata roku 1939. We wrześniowym numerze "Astounding" znalazło się pierwsze opowiadanie Theodore'a Sturgeona, "Ether Breather". Autor, który miał się wkrótce stać utalentowanym stylistą, potrafił pokazać, co można osiągnąć za pomocą wyobraźni poetyckiej i wrażliwości językowej. Miesiąc wcześniej ukazało się pierwsze opowiadanie Roberta A. Heinleina, "Life-Line"; z czasem miało się okazać, że znaczenie Heinleina dla rozwoju filozofii sf będzie równie wielkie jak w przypadku Campbella". Z kolei w numerze lipcowym ukazało się trzecie opowiadanie Isaaca Asimova, "Trends" (jego debiut, "Marooned Off Vesta" ukazał się w numerze "Amazing" z marca 1939 r. - Campbell je odrzucił). Heinlein miał w momencie debiutu 32 lata, Asimov zaledwie 19. 

W 1941 roku zaczęły się ukazywać opowiadania Asimova o robotach. To Asimov, jak ujmuje to Gunn, "położył kres irracjonalnej fobii przed poznawaniem rzeczy zakazanych oraz przed możliwością zwrócenia się tworu człowieka przeciwko jego stwórcy". 
"Trzy prawa robotyki odesłały "kompleks Frankensteina" do lamusa; od tej pory temat zbuntowanego mechanizmu znajdziemy tylko w fantasy i trzeciorzędnych filmach z potworami, a pojawienie się takiej postaci, jak komputer HAL z "Odysei kosmicznej 2001" wywołuje jedynie uczucie nostalgii". Oczywiście pisząc te słowa w końcu lat 70. Gunn bardzo się pomylił - w kolejnych dekadach temat zbuntowanych maszyn powrócił ze zdwojoną siłą, od "Terminatora" po "Matrix". Asimov i Heinlein są tu przedstawiani w superlatywach, jako giganci sf.

"Cnoty, których nauczył się od Campbella, oraz elegancki sposób rozumowania, jaki wprowadził do swych utworów, skierowały science fiction na nowe tory logiczne i odepchnęły, przynajmniej na jakiś czas, cienie gotyckiego zabobonu. Przez dwadzieścia lat po ukazaniu się "Nadejścia nocy", dzięki twórczości takich autorów jak Asimov, dominował pragmatyzm Campbella".

I wreszcie ostatnia postać w tym tomie: Robert Heinlein:

 "W końcu lat 30. science fiction przygotowywała się do marszu na nowe tereny. Potrzebowała jedynie przywódcy, ktoś kto wskazałby kierunek, jak Verne w l. 60. XIX w., Wells 30 lat później, Burroughs po kolejnych trzech dekadach. Takim człowiekiem okazał się Heinlein". W 1939 r. opublikował swoje pierwsze opowiadanie sf w "Astounding". 

W tamtym okresie sf funkcjonowała w zasadzie niemal wyłącznie z zamkniętym getcie. Pojawiło się wiele specjalistycznych magazynów sf (w 1938 r. "Marvel Science Stories", w 1939 r. "Startling Stories", "Famous Fantastic Mysteries", "Astonishing Stories", "Super Science Stories", "Fantastic Adventures", "Planet Stories", "Science Fiction", "Future Fiction"). Jednocześnie jednak praktycznie w ogóle nie ukazywały się książki sf. Nie było żadnych antologii. Nie było wartych uwagi filmów (niewielkie zainteresowanie trwało od "Świata zaginionego" w 1925 r. do "Niewidzialnego człowieka" w 1933 r. i wreszcie "Things to Come" w 1936 r. - przez następne 15 lat powstało bardzo niewiele filmów sf, w tym żaden naprawdę ważny). 

Heinlein zaangażował się w zmianę tego stanu rzeczy i w dużej mierze osiągnął sukces. Najpierw zaczął publikować w czasopismach spoza getta sf (jak "Saturday Evening Post"). W czasie drugiej wojny światowej zaczęto publikować antologie, potem pojawiły się wydawnictwa fanowskie (Fantasy Press, Gnome Press), a wreszcie tradycyjne wydawnictwa zaczęły wydawać książki Heinleina (Doubleday, Putnam). 
Wreszcie Heinlein zaprezentował sf młodzieży, pisząc przeznaczone dla niej książki ("Rocketship Galileo", 1947 "Space Cadet" 1948).

"Rocketship Galileo" został częściowo sfilmowany jako "Destination Moon" w 1950 r. Scenariusz napisał sam Heinlein wraz ze współpracownikami. Historyk filmu sf John Baxter twierdzi, że to właśnie ten film wywołał nową falę filmów sf w latach 50., co z kolei ogromnie przyzyniło się do popularyzacji języka i estetyki fantastyki.
Ostatnie osiągnięcie Heinleina to stworzenie pierwszej książki sf popularnej również poza gettem - "Obcy w obcym kraju", 1961 (pierwszym bestselerem w twardych okładkach została dopiero powieść "Dzieci Diuny" Herberta w 1977 r.). Powieść zyskała status kultowej. 

Tak oto wkraczamy w nową epokę w historii science fiction, jednak to już - jak mawiał Kipling - całkiem inna historia, zawarta w trzecim tomie antologii Jamesa Gunna.